środa, 27 stycznia 2021

Walki mojej kompanii – Kurpie 1915, cz. 15

 Wilfried Wroost - 1919
Der Russenkopf: Die Geschichte einer Kompagnie

 

Rozdział XV

Na Russenkopf pozostałe godziny nocy zleciały szybko. Ponieważ po trzykrotnym odparciu ataków nie było się czego obawiać, na warcie postawiono już tylko po jednym żołnierzu z każdej drużyny. Budzik Kullmanna znalazł wielu naśladowców, mimo, że ten powoływał się na niemieckie prawo patentowe. Jasny poranek został powitany tylko przez wartowników, którzy obserwowali teren przez szczeliny w stalowych osłonach, a wszystkich pozostałych zmorzył sen. Russenkopf była cicha i spokojna, jak niegdyś, gdy była małym, niepozornym pagórkiem porośniętym sosnami. Tylko niezliczone trupy leżące przed czołem oraz za Lewą Skronią i wiszące na drutach kolczastych świadczyły w jakim niebezpieczeństwie się znajduje.

Tej nocy rezerwista z uzupełnień Wiek z Pinneberg, miasta ze Szlezwiku-Holsztyna samowolnie opuścił Russenkopf. Za dnia zanotował sobie kierunek oraz odległość do rosyjskiej linii telefonicznej, która przymocowana była do słupów i prowadziła z pozycji pod wsią Klimki w głąb lasu w kierunku na Szafranki. Mogła się znajdować około tysiąca dwustu metrów od Russenkopf. Z karabinem przewieszonym przez ramię, jak w trakcie przemarszów, ruszył w drogę. Jego mały kieszonkowy kompas ze świecącą tarczą wskazywał mu drogę. Po każdych pięćdziesięciu pięciu długich krokach, które przy jego długich nogach dawały dystans dokładnie sto metrów, wyrzucał jeden z dwunastu drewnianych patyków, które wcześniej sobie przygotował. Gdy został mu ostatni patyk, Wiek uniósł karabin w wyciągniętej ręce i tak szedł, dopóki lufa karabinu nie zaczepiła o drut. Ściąganie kabla w dół i rozcięcie go zajęło sekundę. Z końcówką prowadzącą w las zawrócił i ciągnął dopóki się dało, tam porzucił kabel. Nie niepokojony wrócił na pozycję i złożył meldunek dowódcy kompanii.

Na dwie godziny przed świtem Rosjanom jeszcze nie udało się naprawić linii, a za dnia nikt nie miał odwagi tego zrobić, ponieważ Waldschütz polował na każdego, kto próbował.

Rosjanie nie zwlekali długo tego dnia z rozpoczęciem ostrzału artyleryjskiego. Zaczęli już o dziewiątej rano. Po pierwszej fali szrapneli, po której wszyscy poza obsadą posterunków uciekli do schronów, do akcji przystąpiła ciężka artyleria. Była to dwugodzinna, nieprzerwana nawała ogniowa. Cechą spadających tego dnia pocisków było to, że wbijały się one głęboko w ziemię i eksplodowały z opóźnieniem, czemu towarzyszył ostry metaliczny dźwięk. W trakcie wybuchów w górę wnosiły się wysokie kolumny piasku, kurzu i drewnianych drzazg, a w miejscu eksplozji zostawały głębokie leje. Russenkopf jęczała, ryczała i dudniła pod żelaznymi ciosami, które próbowały zetrzeć ją na proch i robiły wielkie wyrwy w sosnowym poszyciu.

Była to nowa amunicja, którą Rosjanie zakupili w Ameryce i którą zamierzali odtąd stosować na tym froncie. Russenkopf tego dnia była dla nich polem doświadczalnym.

Po dwóch godzinach ostrzału nastąpiła krótka przerwa, po której Rosjanie wznowili ostrzał z taką siłą, jaka jeszcze nigdy nie spadła na Russenkopf. Był to krótki, ale przerażający ostrzał. Ziemia drżała i trzęsła się głęboko w trzewiach, jakby miała pęknąć od ciosów, które ją ugniatały i miażdżyły.


 

Ehinger schronił się w swojej ziemiance wraz z Leutnantem i Doktorem. Zaskoczony ostrzałem Waldschütz musiał szukać schronienia u najbliższej drużyny.

Cała trójka w napięciu wyczekiwała, wsłuchując się w ryk armat i eksplozje. Stali nieruchomo i cicho. Żaden z nich nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa. Nie było komu wydawać rozkazów; musieli trwać bezczynnie i znosić swój los.

Nagle silny podmuch pobliskiej eksplozji rzucił Ehingera o ścianę. Spojrzeli na siebie z przerażonymi minami, a na zewnątrz rozległ się głośny krzyk: - Wysadzili skład amunicji!

Ehinger chciał wybiec, ale Leutnant Müller go powstrzymał. Wciąż jeszcze spadały kawałki mosiądzu z rozerwanych nabojów karabinowych, gdy nastąpił kolejny silny wybuch. Tym razem został trafiony schron Żelaznej Drużyny, w którym został pogrzebany Unteroffizier Cords i siedmiu jego ludzi. Rezerwista Anke, który kucał w bocznej wnęce, na widok tej katastrofy zerwał na równe nogi. W szoku długo się przypatrywał, zanim zdał sobie sprawę co się stało. Ryknął głośno jak zarzynany wieprz i rzucił się w tamtym kierunku ze szpadlem. Inni żołnierze krzyczeli do niego, aby się ukrył, ale nie zwracał na to uwagi. Kule gwizdały koło jego uszu. Nie słyszał ich. Kopał. Jak szalony wyrzucał urobek. Walczył bezskutecznie, dopóki nie powalił go wybuch pocisku, który trafił w okop transportowy. Z twarzą wciśniętą w piasek, z rękoma szeroko rozłożonymi, leżał na gruzach, jakby chciał ochronić swoich zasypanych towarzyszy przed dalszym zagrożeniem.

Dopiero jakiś czas później, gdy ustał ostrzał, ludzie wyczołgali się z kryjówek i ziemianek. Zdezorientowani, rozglądali się przerażonymi oczami i rzucili się do stanowisk z bronią, spodziewając się ataku. Nic się jednak nie wydarzyło. Stali więc dalej zszokowani i bezradnie patrzyli na zniszczenia. Przez pierwsze kilka minut nikt nie zdołał wypowiedzieć ani jednej sylaby. Paraliż związał im języki. Ramiona każdego z nich zwisały bezwładnie. Krew buzowała im w skroniach, klatki piersiowe ciężko pracowały; to była trauma po ostrzale artyleryjskim, który przeżyli.

Dopiero Leutnant Müller wybudził ich z tego letargu, by zabrali się do odkopywania tych, którzy zostali zasypani. Obiegł wszystkie stanowiska i ustalił straty w trzech plutonach. Były one znaczące. Wszędzie byli zabici i ranni. Wśród tych pierwszych był mały Unteroffizier Trojeck, a Unteroffizier Ronset miał zmiażdżone nogi i doznał wstrząsu nerwowego. W trzecim plutonie leżący żołnierz miał konwulsje. Piana toczyła mu się z ust, źrenice przekręciły się i były niewidoczne, a ręce i nogi miał nienaturalnie wygięte. To nie był najgorszy przypadek. U landwerzysty w drugim plutonie ujawniła się ukryta choroba. Siedział bezładnie w ziemiance, wpatrując się tępo w sufit szeroko wytrzeszczonymi oczami, od czasu do czasu wydawał z siebie nieartykułowane dźwięki. Mrok ogarnął jego umysł, stan z którego nie było już wybudzenia.

Traugott Mättich, służący Doktora, został przez podmuch eksplozji odrzucony na znaczną odległość. Biedak leżał teraz w okopie, cały się trząsł i nie mógł ustać na nogach.

Unteroffizier z drużyny telefonicznej stracił całkowicie słuch. Widział tylko ruch warg u innych, ale nie docierał do niego żaden dźwięk. Jego towarzyszowi, który kucał obok niego przy wybuchu, drżała głowa i mrugał powiekami.

W pierwszym plutonie żołnierz cierpiał na halucynacje. Co chwila krzyczał, lgnął bojaźliwie do towarzyszy, widział rozmawiające i śmiejące się postacie, które to wyglądały z ziemianek, to znów wypełzały z lejów po wybuchach, albo wychylały się zza zakrętów okopów lub maszerowały w wolnym tempie przez pole w kierunku Russenkopf.

Zdarzały się i inne objawy szaleństwa u żołnierzy. Na prawej flance czwartej kompanii, wysoki, silny rezerwista Thielemann wpadł w jej szpony. Zarzucił na siebie tornister, chwycił karabin z nasadzonym bagnetem i wyskoczył z okopu nie dając się nikomu powstrzymać. Z głośnym okrzykiem hurra przypuścił szturm na szaniec nieprzyjaciela. Zdążył pchnąć głęboko bagnet w worki z piaskiem nim trafiła go kula. Obrócił się zataczając i oparł o ścianę worków z piaskiem, przy której usiadł wyprostowany. Z szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w Russenkopf.

Ehinger stał z Doktorem, gdy w ich pobliżu ktoś zaczął strzelać z karabinu. Padł drugi, trzeci i czwarty strzał.

- Co to? Kto strzela w okopie! Kolejny szaleniec?

Zza rogu wybiegali żołnierze, by schronić się w tej części okopu.

- Co się dzieje? - zawołał do nich Ehinger.

- Eilers chce nas powystrzelać, już zastrzelił Henke - krzyknął pośpiesznie jakiś żołnierz próbujący się ukryć.

Znów rozległ się strzał. Tym razem stłumiony, jakby wystrzelony z rewolweru. Ehinger wyskoczył zza rogu. Zastał tam Kiehna z browningiem w ręku. U jego stóp leżał Eilers, który wciąż ściskał karabin. Służący Ehingera strzelił szaleńcowi w tył głowy. Stał spokojnie, jego charakterystyczny wyraz twarzy nie zmienił się ani na chwilę.

- Co się stało, Kiehn?

- Obłąkany - odpowiedział służący, wskazując na martwego z roztrzaskaną czaszką od strzału z bliska.

- I po prostu go zestrzeliłeś?

- Yes! - odpowiedział Kiehn wyjmując fajkę z ust. - Ponieważ zagrażał panu Oberleutnantowi i innym. Tych, którzy stanęli mu na drodze, zabił.

- Czy ktoś jeszcze został trafiony oprócz tych dwóch, którzy próbowali go powstrzymać? - zapytał Doktor.

Wtedy nadbiegł Leutnant Müller, krzycząc. - Waldschütz jest ranny.

- Co?- krzyknął Ehinger - ten tu to zrobił?

- On był pierwszym, którego szukał - odpowiedział Leutnant Müller bez tchu.

Cała trójka pobiegła do miejsca, w którym leżał Waldschütz.

Brüning, sanitariusz, już klęczał przy nim i rozcinał mu mundur. Ranny leżał na brzuchu i patrzył błagalnie na swojego dowódcę kompanii.

- Panie Oberleutnant - jęknął słabym głosem - ten człowiek strzelił mi w plecy, jak tchórz i nawet nie wiem dlaczego.

- Mój drogi Waldschütz - powiedział Ehinger, pochylając się nad nim i chwycił za wyciągniętą do niego dłoń. - To był szaleniec, który chciał nas wszystkich zabić, a ciebie ze wszystkich tu ludzi dopadł pierwszego!

Sanitariusz, Gefreiter Brüning odsłonił ranę. Była wielkości pięści, tkanki ciała były rozszarpane i spalone na czarno. Strzał padł z bardzo bliskiej odległości. Nie było rany wylotowej. Kula utkwiła w żebrze.

Waldschütz wiedział, że nie jest dobrze.

- Panie Oberleutnant - szlochał - nie wrócę już do domu, muszę zostać na Russenkopf na zawsze.

- Mój najdroższy, najlepszy Waldschütz... - Oczy Ehingera wypełniły się łzami. Nie mógł ich ukryć, choć starał się jak mógł. Mocniej chwycił rękę umierającego, jakby bał się, że ktoś będzie próbował ją mu wyrwać. Czy miał go teraz zostawić?

- Mój drogi, ... drogi Waldschütz.

- Strzał w plecy, złośliwy strzał ... - szlochał Waldschütz. - Oskar - powiedział do Doktora, który odwrócił się, by ukryć swój ból - wkrótce będzie po mnie. Ale ty przeżyj i pomyśl o mnie choć czasem, ... słyszysz!

Kern jęknął głośno. Cała jego samokontrola groziła żałosnym upadkiem. On, sceptyk, który kiedyś napisał sarkastyczny esej o przyjaźni, teraz najchętniej przypadłby do rannego, chwycił go za ramiona i krzyczał: Drogi przyjacielu, nie zostawiaj mnie! Jesteś jedynym, jakiego kiedykolwiek miałem!

Umierający nie mógł już znieść, że ktoś go dotyka. Każdy ruch sprawiał ból. Ratownik medyczny zaprzestał zakładać mu bandaż, który miał powstrzymać krew, bo ta zalała już płuca i wypływała z nosa i ust. Ranny dysząc, uściskał każdą podaną mu dłoń. Swojemu Oberleutnantowi przekazał szablę. Ehinger przyjął ją niechętnie. Zaczął jeszcze coś mówić, ale już nikt nie zrozumiał jego słów, jednak spojrzenie, jakim obdarzył swojego Oberleutnanta groziło rozerwaniem serca u obserwowanego. Po chwili szarpnął się na ostatni wysiłek, jak krwawiący jeleń, który ostatkiem sił chce skoczyć w gęstwinę, by tam umrzeć. Podniósł się, ale zaraz znowu upadł. Strumień krwi wypłynął z jego ust i zalał rękę Ehingera, który mocno chwycił dłoń rannego.

Waldschütz cierpiał. Jemu, najdzielniejszemu, nieustraszonemu, który zawsze porywał cały pluton, nie było dane umrzeć jak prawdziwemu żołnierzowi.

Ehinger wyprostował się z trudem. Jego rysy twarzy przybrały przerażający wygląd, jakby chciał się przeciwstawić sile przeznaczenia, która zawisła jak czarna chmura nad Russenkopf. A słońce tego dnia świeciło cudownie, był to jeden z tych letnich dni, które występują w marcu.

Rana zmarłego została zakryta mundurem. Ehinger ułożył go na plecach, a młody Leutnant zamknął mu oczy.

Wtedy to dopiero Ehinger, zaalarmowany przez Doktora, usłyszał zaciekłe, coraz bardziej nasilające się odgłos walki, dobiegające z terenów na południe od Wachu. Toczyła się tam jakaś poważna bitwa. Grzmot dział nie ustawał ani na chwilę. Słychać było nieprzerwany huk karabinów, a karabiny maszynowe regularnie jazgotały.

Czy Niemcy nacierali? Czy zamierzali odzyskać stracone pozycje, o które toczy się nieustanny spór? Czy to miał być początek ostatecznego wyzwolenia?

Na Russenkopf nie było czasu na rozmyślanie o tym. Najważniejszym zadaniem było utrzymanie tego wraku na powierzchni. Trzeba było jak najlepiej naprawić szkody, aby nie zmył ich przypływ.

Fragmenty okopów zostały odtworzone, ponownie ustawiono zadaszenia, a przedpiersia i trawersy wzmocniono workami z piaskiem. Tam, gdzie ściany okopu groziły zawaleniem, wbijano nowe pale. Stalowe ekrany, które zostały odrzucone przez eksplozje, zostały odnalezione i zamontowane na nowo. Okopy tranzytowe udrożniono, aby można było wznowić ruch między stanowiskami. Pracowali wszyscy, zniknęła apatia, która do tej pory trzymała ich w niemocy.

Duży wyłom w umocnieniach przed ziemianką zasypanej drużyny, który dawał nieprzyjacielowi widok na stanowisko z okopu podjazdowego, musiał zostać zatkany workami z piaskiem. Dopiero wtedy można było odkopać zasypanych. Wyciągnięto osiem ciał i ułożono je przy dziewiątym, rezerwiście Unke. Żelazna Drużyna pozostała nierozłączna nawet po śmierci. Siedmiu mężczyzn, z wyjątkiem młodego Unteroffiziera, którego twarz była zmiażdżona i nie do rozpoznania, a którego zidentyfikowano tylko po insygniach, musiało umrzeć z uduszenia. Znaleziono ich z szeroko otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami. To był przerażający sposób umierania. Właściwie przełożono ich z jednego grobu do drugiego, tym razem przygotowanego w leju po wybuchu. Teraz znowu byli razem, jak kiedyś gdy razem maszerowali i walczyli, jedli i spali. To, co nie udało się Kleineidamowi, nie udało się też Wielkiemu Żniwiarzowi. Odtąd leżeli razem w jednym grobie i żaden z nich już nie potrzebował udawać, że jest niższy lub wyższy.

 

 

________________

 Tłumaczenie książki napisanej przez żołnierza armii niemieckiej biorącego udział w 1915 r. w walkach na Kurpiach. Identyfikacja oddziału oraz osób przedstawionych w książce została celowo utajniona przez autora.

środa, 20 stycznia 2021

Walki mojej kompanii – Kurpie 1915, cz. 14

 Wilfried Wroost - 1919
Der Russenkopf: Die Geschichte einer Kompagnie

 

Rozdział XIV

To już trzeci dzień, odkąd Rosjanie trzymają Russenkopf w okrążeniu. Kiedy w końcu nadejdzie godzina, która uwolni kompanię z tych kleszczy?

Nadzieje Ehingera na szybki kontratak były coraz mniejsze. Z pewnością dywizja zrobiłaby wszystko, aby odzyskać wzgórze 125 i wieś Klimki, która istniała już tylko na mapie, a w rzeczywistości była kupą gruzu. Niełatwo teraz będzie wyprzeć Rosjan z tej pozycji, na której coraz skuteczniej się umacniają, a sam atak na wzgórze 125 nie mógł się w niczym przydać okrążonym. Obie pozycje musiałyby zostać w pełni odbite, by Russenkopf odczuła ulgę.

Gdyby tylko jedzenie nie skończyło się tak szybko! Amunicji było pod dostatkiem, ale racje żywnościowe składały się już tylko z ziemniaków bez soli. Dziś rano spożyto ostatnie warzywa z puszek. Nie było już kawy, która rozgrzewałaby żołnierzy stojących w pełnej gotowości bojowej przez długie noce.

Ludzie byli przemęczeni po nocnym, nerwowym czuwaniu, a w ciągu dnia nie mieli prawie żadnego odpoczynku. Ostrzał artyleryjski odganiał sen, a kiedy Rosjanie nie strzelali, to żołnierzy gnębiło robactwo. Wszy i pchły dręczyły ich do granic desperacji. O każdej porze dnia, w głębokich okopach ludzie stali nago, ponieważ zdejmowali wszystko: kurtki, spodnie i inne części garderoby, by uwolnić się od dręczycieli. Ciała mieli podrapane, zakrwawione i pełne ropnych wrzodów. Przy skąpych racjach żywnościowych mogło dojść do wybuchu tyfusu, a robactwo mogło roznieść tę groźną chorobę na wszystkich.

W schronach zamieszkało robactwo, które przybyło razem ze przedmiotami przytarganymi na Russenkopf ze wsi Klimki. Wysysało ono teraz krew ze śpiących w nich żołnierzach, których widziano potem z posiniaczonymi i tak opuchniętymi twarzami, że ledwo widzieli na oczy.

Sytuacja była poważna, choć jeszcze nie rozpaczliwa; mogłaby się taką stać, gdyby wkrótce nie doszło do zmiany sytuacji na froncie.

Dzień mijał. W godzinach popołudniowych Rosjanie ponownie rozpoczęli ostrzał artyleryjski, który przerwali dopiero po zapadnięciu zmroku. Aby uchronić się przed odłamkami, ludzie przylgnęli do stromych ścian okopów i wdychali wilgotny zapach, który wydobywał się z ziemi.

W nocy spodziewając się ataku, jak zwykle wszyscy zjawili na swoich stanowiskach. Ale po stronie wroga nie było żadnego ruchu. Następnego ranka żołnierze na Russenkopf zauważyli, że po stronie wroga zniknęły futrzane czapy syberyjczyków, a ich miejsce zajęły płaskie brązowe czapki, od których roiło się we wsi Klimki i w okopie podjazdowym.

W tym dniu wydarzyło się coś, co u wszystkich obudziło promyk nadziei.

Do zdarzenia doszło w sektorze sąsiedniej dywizji, pod wsią Tartak za rzeką Szkwa. Od godziny ósmej rano baterie niemieckich haubic kładły silny, dobrze ukierunkowany ogień na rosyjskich okopach, które znajdowały się nieco bardziej na północ niż te we wsi Klimki. Z Russenkopf widać było lewą flankę tych pozycji. Ehinger rozkazał ustawić lornetkę nożycową na Lewej Skroni, która nadal tak się nazywała, mimo, że Russenkopf dawno już zmieniła front. Przez szkła widział co działo się w okopach wroga. Były poryte lejami. Żaden strzał nie poszedł za krótko ani za daleko. Odległość z Russenkopf do tych okopów wynosiła zaledwie dwa kilometry i łatwo było prowadzić obserwację. W przygotowaniu artyleryjskim uczestniczyła również bateria ciężkich dział z sektora własnej dywizji. Nie było wątpliwości, że Niemcy się do czegoś przygotowują.


 

Po dwóch godzinach ostrzału, jego natężenie wzrosło potęgując zniszczenia. Wybuchy niszczyły schrony i umocnienia ziemne. Ich obsada była rozpędzana. Z Russenkopf z wielką radością obserwowano ten skuteczny ostrzał. Poczucie własnego bezpieczeństwa nie pozwalało myśleć, że są tam również ludzie, którzy z desperacją walczą o ocalenie życia. Lewa Skroń była pełna widzów uzbrojonych w różne lornetki. W momencie, gdy Ehinger odszedł na bok, by ponownie zapalić cygaro, które mu zgasło, Unteroffizier Hoffmann zawołał głośno: - Rosjanie uciekają! - i skakał z radości.

Ehinger wskoczył z powrotem na podest okopu. Widział wyraźnie, jak Rosjanie wybiegają z okopów dużymi gromadami i biegną w kierunku Niemców z podniesionymi rękami. W tym momencie artyleria rosyjska, która do tej pory była mało aktywna i prawie nie próbowała uciszyć Niemców, odezwała się z pełną siłą. Szrapnelami strzelali do własnych ludzi, którzy padali podcięci jak ustrzelone króliki. Wtedy do natarcia ruszyli Niemcy, dotarli do pierwszej linii obrony i zdobyli ją. Od strony ruin spalonej wsi Tartak wciąż jednak wychodziły kontrataki, by odbić utraconą pozycję. Sąsiednia dywizja wytrwała jednak i nie dała sobie odebrać okopów. Na Russenkopf rozbrzmiało trzykrotne hurra.

Morale wzrosło. Oczy ludzi zdawały się odzyskiwać swój dawny blask. Ponownie pojawiła się nadzieja na szybkie wybawienie.

Rosjanie pilnie pracowali w okopie podjazdowym, teraz nie kopali już bezpośrednio w kierunku Russenkpf, lecz skręcili bardziej w prawo w kierunku Lewej Skroni. Teren tam był nieco bardziej suchy, ponieważ lekko się podnosił. Nie mogli jednak kopać głęboko, ponieważ woda gruntowana na to nie pozwalała. Trudno było w tym momencie ocenić jaki jest plan wroga.

Późnym popołudniem, gdy zapadał już zmrok, na Russenkopf słychać było od strony wsi Klimki kilkukrotne okrzyki hurra. Okrzyk ten następnie rozbrzmiał w okopie podjazdowym i rozlał się w lasach za wzgórzem 125. Strzelano w powietrze, a do oblężonych dotarły przerywane nuty rosyjskich piosenek. Potem znów zrobiło się cicho.

Cała zaskoczona obsada Russenkopf chwyciła za broń. Spodziewano się ataku. Nic się jednak nie działo. Gdy wszystko ucichło ludzie uspokoili się.

- Być może rozgłoszono u nich jakieś zwycięstwo - stwierdził Doktor.

- To przypuszczenie nie jest dla nas dobre - odpowiedział Oberleutnant - ale to może być prawda. Utrata wsi Tartak nie mogła u nich wywołać takiego zadowolenia.

Było tak, jak podejrzewał Doktor. Kilka dni temu twierdza Przemyśl padła. A tego dnia wiadomość ta dotarła do okolicznych oddziałów rosyjskich. Głód dał Rosjanom klucze do tej silnej fortecy. Jednak nad koronami małych sosen na Russenkopf nieprzerwanie powiewała niemiecka flaga, nienaruszona nawet choćby przez jedną kulkę szrapnela.

Wieczorem ponownie wszystkie stanowiska był obsadzone. Uważnie obserwowano wroga. Kiedy światło reflektora ponownie zalało Russenkopf, wszyscy spodziewali się nacierającego wroga. Ale na próżno.

- Chcą nas tylko zmęczyć - powiedział Waldschütz - i myślą, że ulegniemy.

- Ja też nie sądzę - powiedział Leutnant - że odwiedzą nas w nocy. O wiele bardziej potrzebują oddziałów do przeprowadzenia kontrataków na Tartak ...

Miał zamiar skierować pytanie do Ehingera, gdy zauważył, że ten pośliznął się i upadł na dno okopu.

Przestraszeni Müller i Waldschütz podskoczyli i podnieśli leżącego.

Ehinger rozejrzał się zdumiony. - Chyba jestem trochę oszołomiony.

- Nic dziwnego! - zawołał oburzony Waldschütz. - Jak długo pan Oberleutnant nie spał.  - Nalegam, by pan Oberleutnant położył się na kilka godzin...

- Nie, nie chcę! - nalegał Ehinger.

- Pan Oberleutnant musi!

Vizefeldwebel kategorycznie nalegał i obiecał dowódcy kompanii, że obudzi go przy najmniejszej aktywności wroga.

Ehinger niechętnie dał się przekonać. W swojej ziemiance rozciągnął się na ławce. Nie zmrużył oka od pięćdziesięciu dwóch godzin.

Obudził się, gdy na dworze było całkiem jasno. Poderwał się przerażony. Spojrzał na zegar ścienny, stał. W dniu śmierci Magerfleischa, Kiehn między wahadła wetknął szmatę, aby nie dopuścić, by ten wybijał kolejne godziny. Ehinger wyciągnął swój zegarek, on również stał. Minęło sporo czasu, odkąd go ostatnio nakręcał.

Kiedy Ehinger wyszedł na korytarze Pająka, zastał tam żołnierza, który wyłuskiwał z koszuli robaki.

- Hej! ... Która jest godzina? - zapytał go Ehinger.

- Nie jestem w stanie odpowiedzieć, panie Oberleutnant, mój zegarek nie chodzi - taką otrzymał odpowiedź.

Ehinger ruszył dalej. Spotkał służącego Leutnanta Müllera, który wpadł na niego z garnkiem gotowanych ziemniaków.

- Franz, którą mamy godzinę?

- Przepraszam, panie Oberleutnant, mój zegarek nie działa!

Ehinger pokręcił głową. - Czy cały czas ci nie chodzi? - I skręcił do okopu komunikacyjnego.

W małej wnęce kuchennej kucał żołnierz. Jego ziemniaki gotowały się w garnku zawieszonym nad ogniem, woda kipiała. Ten jednak tego nie zauważył. Jego oczy były zamknięte. Ehinger obudził go w chwili, gdy jego głowa niebezpiecznie zbliżyła się do ognia.

We wnękach na Szyi stali strażnicy. Mały Unteroffizier Trojeck biegał zwinnie jak łasica po całym okopie i mozolnie nie pozwalał im zasnąć. Kiedy zobaczył zbliżającego się Ehingera, stanął nieruchomo i zameldował: - Na wszystkich stanowiskach nie zauważono aktywności wroga!

- Dziękuję - powiedział Ehinger. - Czy masz zegarek?

- Tak jest, panie Oberleutnant!

- Czy on jest na chodzie? - zapytał Ehinger.

- Tak jest, panie Oberleutnant! - Trojeck wygrzebał zegarek spod ciepłych ochraniaczy nadgarstka. - A teraz to ścierwo stoi!

- Dziwne - odpowiedział Ehinger - wszystkie zegary wydają się stać w miejscu. Czy twój zegarek też nie chodzi? - zapytał najbliższego żołnierza na warcie.

- Nie wiem, zostawiłem zegarek w domu, panieeee Oberrrrrleutnant - odpowiedział Katwackzschewsky ze wsi Klein-Druga nad Wisłą.

- Cóż - powiedział Ehinger – to przynajmniej inna odpowiedź.

Tylko Kullmann z żelaznej drużyny był w stanie podać dokładną godzinę.

- Jest między dziewiątą a dziewiątą trzydzieści.

Gefreiter stał na posterunku i mocno przedmuchiwał swoją fajkę, która była zatkana pokruszonym tytoniem z cygara. Do pasa miał przypiętych kilka linek, które prowadziły do schronu jego drużyny znajdującego się za nim. Ehinger naliczył ich osiem.

- Po co one są? - zapytał Gefreitera.

- Ach to - powiedział Kullman - jeden moment [te i dalsze słowa Kullmana są wypowiadane w gwarze północnych Niemiec] - rozwiązał je i podniósł, by przepuścić dowódcę kompanii. - To jest mój budzik. Każdy z tych sznurków uwiązany jest do lewych kciuków kolegów. Jedno szarpnięcie i cała drużyną stawi się tu z bronią. Mam to teraz zrobić dla zabawy?

- Neee, zostaw to żołnierzu - odpowiedział Ehinger w jego dialekcie.

- To nic nie kosztuje, panie Oberleutnant, zrobię to na próbę.

- Nie, pozwól ludziom spać - odparł Ehinger, zerkając na przedpole przez szczelinę na karabin. - Co to jest? Czy Rosjanie zbudowali to w jedną noc?

W odległości zaledwie stu metrów nieprzyjaciel zbudował wysoką i szeroką barykadę z worków z piaskiem. Zaczynała się w miejscu gdzie ich okop podjazdowy zmienił kierunek i ciągnął się wokół Lewej Skroni. Nawet teraz wróg był zajęty przedłużaniem i podnoszeniem barykady.

- Tja - powiedział Kullmann- zauważyłem to, kiedy już było widno. Ruszyłem z meldunkiem prosto do pana Oberleutnanta, ale pan Oberleutnant spał tak mocno, że nie mogłem obudzić...

- Gdyby ci się udało drogi Kullmanie -  powiedział uśmiechnięty Ehinger, który lubił śmiałe zachowanie Gefreitera, - dostałbyś cygaro.

- Z całym szacunkiem, panie Oberleutnant, znalazłem sobie jedno leżące na stole, którego pan Oberleutnant nie dopalił ...

- A więc ty je zabrałeś? Co chciałeś z nim zrobić? - zapytał Ehinger.

- Użyłem go do mojej fajki. To jest coś wspaniałego, coś wykwintnego...

Ehinger zaśmiał się i pokręcił głową. Podobał mu się ten człowiek. Russenkopf miała takich obrońców, a Ehinger wiedział, że w jego kompanii jest wielu takich Kullmanów, niezależnie od tego, czy pochodzili z Berlina, czy z innych miejsc. Nawet jeśli podoficerowie mieli być filarami w kompanii, to reszta ludzi była jej żelaznymi dźwigarami. Stojąc niepozornie w szeregu, dźwigali wielki ciężar wytrzymałości i poczucia humoru dla dobra reszty.

Przy lornetce nożycowej zastał Leutnanta Müllera, który godzinę temu zastąpił Doktora.

- Dzień dobry - zawołał do dowódcy kompanii - liczę, że wypoczynek był przyjemny.

- Dziękuję - powiedział Ehinger ściskając mu dłoń - przypuszczam, że pozwolilibyście mi spać jeszcze długo?

- To by ci nie zaszkodziło - odpowiedział Müller - wyglądasz na trochę urażonego.

- To nie ma znaczenia - odparł Ehinger.

- Czy nic dziś rano nie poprawiło ci humoru? - zapytał Müller, przypatrując się uważnie dowódcy swojej kompanii.

- Tak, kilka pierwszych głębokich oddechów! - odpowiedział Ehinger.

- Proszę - powiedział młody Leutnant, podając Ehingerowi tabliczkę czekolady.

- Ależ nie, o matko, nie chcę ci odebrać przydziału.

- To nie tak - zapewnił Müller - mam jeszcze kilka tabliczek w plecaku. Więc proszę - nalegał.

- Ale tylko trochę.

- Nie, weź całą! - uparł się Müller.

Ehinger wsunął duży kawałek czekolady między zęby, a po chwili zapytał: - Och, co widzisz przez lornetkę?

- Niewiele - relacjonował Müller, - nasi zajęli się zdobytymi okopami i rozbudowują je. Kozły hiszpańskie wróciły na stare miejsce ...

- Udało im się to zrobić w ciągu zeszłej nocy? - zapytał Ehinger, badając te pozycje przez lornetkę.

- Nie - odpowiedział Müller - w nocy Rosjanie dwukrotnie przeprowadzili kontrataki, raz o dwudziestej drugiej, a drugi raz na krótko przed trzecią w nocy, ale za każdym razem odparto je na samym początku. Wróg zdaje się nawet nie dotarł do okopów, ponieważ flary wystrzeliwane były pod małym kątem. Nasi mają do dyspozycji kilka karabinów maszynowych, bo słychać było ich liczne grzechotanie.

A ja nic z tego nie słyszałem - powiedział Ehinger, kręcąc ze zdumienia głową - spałem jak kłoda.

- Ostrzału artyleryjskiego także nie? - zapytał rozbawiony Müller.

- To artyleria też prowadziła ostrzał ... która, nasza?

- Obie - potwierdził Müller - ale już o czwartej znowu było cicho, jak przed atakiem. Ale od tej pory Rosjanie pod wsią Klimki mają zakaz wszelkiej komunikacji z tyłami; ci pod Tartakiem tego pilnują i przerywają każdą próbę. Jak tylko się przejaśniło to poleciało w kierunku wsi Klimki wiele kul, gdy paru żołnierzy próbowało się przemknąć, niektórym udało się dotrzeć nawet na czterysta metrów. Wtedy Waldschütz ich kosił jak zboże. Nawet widać gdzie jeden z nich oberwał, leży tam, około trzydziestu kroków na prawo od małej kępy.

- Widzę go, ale co tam leży obok niego, szary worek? Wygląda na to, że są w nim racje żywnościowe!?

Głowa Ehingera odwróciła się w kierunku Leutnanta, którego oczy były szeroko otwarte ze zdumienia.

- Ale, proszę, nie mów o tym ludziom. Są na tyle szaleni, że gotowi próbować to ściągnąć w biały dzień, a to się nie uda, nie ma mowy, bo widziałeś, co nasi sąsiedzi zbudowali w ciągu nocy?

- Oczywiście - powiedział Müller - widziałem już konstrukcję z worków z piaskiem i myślałem, że ponownie zostałem wysłany do Flandrii, bo tylko tam widziałem takie umocnienia.

Obaj oficerowie udali się na stanowisko, skąd było najbliżej do nowopowstałego rosyjskiego stanowiska, a gdzie wciąż czuwał Kullmann. Ehinger ukradkiem wcisnął mu w dłoń kawałek czekolady. Przez otwór strzelniczy, z którego Gefreiter wyciągnął karabiny, obserwowali tę barykadę, która wciąż się rozrastała, stawała się coraz większa i szersza.

- Do czego oni chcą to wykorzystać? - zapytał Leutnant. - Na stały pobyt załogi ten fragment się nie nadaje, nawet jeśli zbudowaliby taką samą konstrukcję za plecami, to za bardzo wystaje ponad ziemię i nasza artyleria łatwo będzie mogła wstrzelać się w środek.

- Nie sądzę, aby to było ich zamiarem, mój drogi Müllerze - odpowiedział Ehinger - po prostu nie chcą znowu atakować w tak zwartej kolumnie jak ostatnio. Użyją tej barykady w nocy, aby zgromadzić ludzi, którzy przeskoczą przez konstrukcję z worków i zaatakują dużymi siłami, ale szerokim frontem. Widać, że szaniec robi się coraz dłuższy. Ale my musimy ich uprzedzić, zamiast patrzeć na to bezradnie z karabinem u nogi. Trojeck! - zawołał małego Unteroffiziera, który zbliżał się do nich, a w międzyczasie pięciokrotnie jak lis w klatce obiegł stanowiska w okopach. - Trojeck, obudź drużynę z obsługi granatów karabinowych, mam na myśli przebranżowionego Wachtmeistera z baterii Landszturmu. Niech tu ściąga ze swoim sprzętem.

Poszukiwany pojawił się natychmiast i sprowadził ze sobą swoich dwóch kanonierów. W czasie gdy Ehinger wydawał mu rozkaz, by granatami karabinowymi ostrzeliwał czoło barykady, gdzie pojawiały się nowe worki, ten drapał się po różnych częściach ciała. Następnie rozstawił podpórki karabinu, a potem ustalił kąt strzału i ustawił celownik z pomocą przybocznych przyrządów. W tym czasie jego ludzie wkręcali zapalnik w granat, wciskali miedziany trzonek w lufę karabinu i załadowali nabój do komory.

Pierwszy strzał był zbyt krótki, zakłócony był słabo zamocowanym karabinem w stojaku. Drugi był już bliżej pozycji, a trzeci trafił bezpośrednio w worki z piaskiem.

- Brawo! - wykrzyknął Ehinger, który obserwował wybuchy i korygował namiary. - Tak trzymaj, założę się, że odłamki mocno poraniły budowniczych.

Drużyna oddawała strzał po strzale. Rosjanie przerwali swoją pracę. Obudzeni przez detonacje żołnierze wyszli ze schronów, również Kullmann musiał wyłączyć swoją aparaturę alarmową, odwiązując sznurek z lewego kciuka.

Tego dnia sporo działo się na całym froncie. Artylerie obu stron prowadziły pojedynek. W pobliżu wsi Tartak karabiny maszynowe dudniły niespokojnie i przeszkadzały wrogowi w pracach okopowych, gdy ci chcieli poprawić swoje pozycje na skraju lasu. Również w lesie, za wzgórzem 125 było niespokojnie. Słychać było ogień z broni strzeleckiej, co przeradzało się czasem w zmasowany ostrzał. Od czasu do czasu zbłąkane kule gwizdały między sosnami Russenkopf. Za wsią Wach, w okolicach wsi Zawady, od wczesnych godzin rannych trwały ciężkie walki. Odgłosy tych walk, dochodzące na Russenkopf, wyciszyły gęste lasy. Głucho dudniły działa, a ogień z karabinów brzmiał jak bystra rzeka.

O godzinie piątej po południu również Russenkopf została ostrzelana. Już pierwszy szrapnel był skuteczny. Zginął Unteroffizier Langbein, który właśnie wychodził ze schronu, a trzy osoby w jego pobliżu odniosły poważne rany.

Wybuch granatu parę chwil później przyniósł kolejne ofiary w trzech najstarszych plutonach. Jeden z ochotników wojennych znalazł się w centrum wybuchu i nic z niego nie zostało. Dopiero następnego dnia znaleziono kawałek prawego przedramienia, na którym zegarek chroniony skórzanym futerałem tykał nienaruszony.

W niektórych miejscach został przerwany drut kolczasty. Kozły hiszpańskie zostały przewrócone oraz odrzucone, a kolejne wilcze doły zniszczone. Na niektórych odcinkach okopów zostały zniszczone zadaszenia i wzmocnienia ścian, co spowodowało osunięcia ziemi i przerwało komunikację w tych okopach. Studnia abisyńska otrzymała bezpośrednie trafienie i zniknęła z Russenkopf bez śladu.

Noszowi mieli ręce pełne roboty; wzywano ich wszędzie. Kilka schronów było wypełnionych rannymi.

Ehinger nie miał możliwości skryć się w swojej ziemiance, ponieważ ostrzał artyleryjski zaczął się nagle i nawet na pół minuty nie było przerwy w nawale ogniowej. Schronił się u Żelaznej Drużyny, gdzie znów miał do czynienia z Gefreiterem Kullmannem, który na początku wygłaszał dowcipne uwagi o pudłowaniu rosyjskich artylerzystów i niewybuchach.

- Ta banda będzie tak strzelała, dopóki czegoś się nie nauczą - powiedział kiedyś, ale w momencie gdy usłyszał, że Zühlcke, jego rodak, został trafiony odłamkiem wielkości pięści, który roztrzaskał mu kręgosłup, on również przygasł. Miłośnik opery nie żył.

Jeszcze zanim zrobiło się ciemno Kullmann krzyknął głośno: - Teraz uważajcie, zaraz przyjdą! Mój Boże, cały teren roi się od Rosjan!

Ehinger wyczołgał się ze schronu tak szybko jak tylko mógł i podbiegł do najbliższej stalowej osłony. We wrogim okopie roiło się od bagnetów wystających złowieszczo ponad przedpiersiem.

- Przygotuj się! - krzyczał na lewo i prawo.

To wystarczyło. Wszyscy wypełzali ze schronów i stawali z bronią na swoich stanowiskach. Nikt już nie zważał na ostrzał artyleryjski. Zbliżało się nowe niebezpieczeństwo, które mogłoby stać się bardziej destrukcyjne niż wszystkie granaty i szrapnele do tej pory, gdyby nie stawiłoby się mu czoła. I o wiele lepiej zginąć z bronią w ręku w walce z widocznym wrogiem, niż nie mając na to wpływu być okaleczonym przez grad żelaza.

Nadleciała jeszcze jedna fala szrapneli i artyleria zamilkła. Ale moment później nad barykadą z worków z piaskiem pojawiły się głowy, a sekundę później tułowia. Rosjanie wdrapali się na szczyt barykady, zeskakiwali z niej i pędzili w kierunku Russenkopf.

Nie trzeba było wydawać rozkazu do otwarcia ognia. Ze wszystkich stanowisk, z których można było strzelać w tym kierunku, wydobył się niszczycielski ogień. Niektórzy z Rosjan na szczycie barykady stanęli na pół sekundy i spadali trafieni do tyłu, znikały tułowia, głowy, czapki i nigdzie więcej nie było ich widać. Karabin maszynowy przeczesywał jeszcze szczyt szańca, rozszarpując worki z piaskiem. Żołnierze wybiegają zza skraju barykady, by uniknąć śmierci przy jej przeskakiwaniu, ale właśnie tam, naprzeciwko, Unteroffizier Pinkpank ustawił swój drugi karabin maszynowy, który sam obsługiwał. Rosjanie padają jak tylko wybiegną zza osłony, szybko piętrzy się tam stos trupów. Rosjanie własnymi ciałami wydłużają barykadę.

Mimo to, niektórym Rosjanom udaje się zbliżyć do obrońców, biegną dopóki nie spotka ich ten sam los. Osiemdziesiąt, pięćdziesiąt, trzydzieści metrów przed zasiekami, … docierają tylko tam i padają martwi.

Jeden Rosjanin biegnie dalej, zupełnie sam, jakby uodporniony na wszystkie kule, choć pewnie ze sto karabinów celuje w niego, a granaty ręczne wybuchają przed nim. Dotarł do zasieków z drutu kolczastego. Tam się zatrzymuje. Już dawno został podziurawiony kulami, ale stoi oparty o drewniany wysoki słup, przytrzymywany przez kolce drutu i nie dane jest mu upaść do przodu ani do tyłu. Tylko głowę ma przechyloną, ręce zwisają luźno między drutami. Naładowany karabin wyślizgnął się z jego dłoni.

Drużyna granatów karabinowych zorganizowała prawdziwą nawałę ogniową. Unteroffizier Hoffmann rzucał w szeregi wroga jeden granat ręczny za drugim. Zrobił sobie katapultę z małej, smukłej sosny, z której usunięto wszystkie gałęzie. Na szerokim pasie rozpiętym między rozwidlonymi końcami elastycznego drzewka układał kuliste granaty odłamkowe i strzelał tak, żeby granat wybuchał i rozsiewał małe odłamki na głowami atakujących.

Po raz kolejny atak załamał się. Russenkopf po raz kolejny udowodniła, że mimo niszczycielskiego ostrzału artyleryjskiego, mimo niewystarczających racji żywnościowych, mimo liczebnej przewagi wroga nadal jest w stanie dać zdecydowany opór. Wydawało się, że sprawy nie układają się po myśli Rosjan.

Po raz kolejny próbują zdobyć tą małą wypukłość terenu, potrzebuje jej, mimo że na tym odcinku frontu Niemcy kontratakują, jak wczoraj pod Tartakiem i dziś w Zawadach, gdzie wzięli dużo jeńców i zdobyli siedem lekkich dział.

Dlatego też atak powtarzają jeszcze dwa razy tej nocy. I za każdym razem ponoszą klęskę. Do Rosjanina stojącego pionowo na zasiekach drutu kolczastego dołącza się jeszcze wielu innych.

Przy ostatnim ataku znacznie dalej dobiegli na prawej flance i wpadli na pole minowe, skąd krwawe ochłapy nacierających spadły aż na pozycje obrońców. Wtedy strach przed tym zagrożeniem ogarnął nawet najodważniejszych. Nie było ani jednego Rosjanina w tym sektorze, który by wątpił, że na Russenkopf siedzi sam diabeł.


 

Po kilku godzinach, kiedy wszystko znowu ucichło i kiedy niemiecka bateria przestała strzelać, nakierowywana przez radio przez obserwatora umiejscowionego gdzieś w pobliżu wsi Klimki, który miał widok na duży fragment okopu podjazdowego, żołnierze z Russenkopf wypełzli z okopów i przekradli się przez zasieki z drutu kolczastego. Skradali się bardzo cicho, jak węże wijące się w trawie. Zostawili w okopach karabiny, które by im zawadzały i tylko niektórzy mieli przy sobie jedynie rewolwer. Podkradają się do trupów, jeszcze ciepłych w dotyku i grzebią w ich torbach na jedzenie, szukają chleba. Niektórzy zaspokajają swój potworny głód przy zwłokach.

Patrol prowadzony przez ochotnika wojennego Roedera rusza dalej, aż za rosyjskie stanowisko, które okazało się nieobsadzone. Ich celem jest martwy żołnierz, którego dziś rano zastrzelił Vizefeldwebel Waldschütz. Chcą przejąć szary worek, który widzieli, że leży przy nim. Nikt im tego nie sugerował, wiedzieli, że w worku może być tylko chleb.

Chleb. Okrągłe bochenki z grubo zmielonego ziarna, takie jak otrzymuje rosyjski żołnierz.

Cała trójka zawraca, by przetransportować łup, tak bardzo pożądany przez wszystkich. Wtedy wpadają na Rosjan, którzy również poszukiwali tego worka. Do starcia nie dochodzi, bo kiedy Rosjanie w ciemnościach nocy zobaczyli czarne zjawy w pikielhaubach, uciekają i w szalonym biegu szukają schronienia wśród swoich na pozycjach pod Klimkami.

Tylko jeden z Rosjan nie uciekł. Ze strachu nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Patrol obciążył go workiem z chlebem i zaciągnął na Russenkopf, po drodze potykając się o ciała poległych.

Po dostarczeniu chleba i jeńca, ochotnik wojenny Roeder melduje swojemu Oberleutnantowi o sukcesie patrolu.

Ehinger podaje mu rękę i nie szczędzi pochwał.

- Ale po co nam sprowadziłeś na Russenkopf tego bezużytecznego człowieka, którego trzeba będzie żywić, zamiast pozwolić mu biec tam, gdzie chce. Mało to praktyczne, ale przynajmniej będziemy mogli od niego wydobyć jakieś informacje - powiedział dowódca kompanii.

Ale Rosjanin nie rozumie ani słowa po niemiecku. Nie mówi nawet po polsku, co stwierdził zawołany przez Waldschütza Murawski. Wtedy zostaje wezwany Gefreiter Schlühmann. Lata temu w Petersburgu był przedstawicielem swojej firmy, która produkowała maszyny rolnicze i potrafił mówić oraz czytać po rosyjsku. Posłużył teraz za tłumacza.

Przez to Ehinger dowiaduje się, że ma do czynienia z rdzennym Rosjaninem, z terenów nad Wołgą. Ale niewiele informacji można było z niego wycisnąć. Niewiele wie i niewiele też mówi sparaliżowany strachem. Trzęsie się w kolanach, patrzy Ehingerowi w twarz i podejrzewa że to najważniejszy tu diabeł, choć przecież widzi, że ma jeden róg, a nie dwa na głowie.

Kiedy Oberleutnant stwierdził, że nic ważnego nie dowie się od jeńca, Rosjanin zostaje wysłany do schronu, gdzie kładzie się na słomie i mruczy swoje modlitwy, nieprzerwanie robiąc na sobie znak krzyża.

Ehinger wydaje dyspozycje jak rozdysponować chleb. Dla tak wielu jest go niewiele, mimo że w ostatnich dnia były duże straty i prawie każda drużyna ma luki w szeregach. Ale niektórzy z żołnierzy, którzy wyprawili się na teren gdzie leżeli martwi Rosjanie, przynieśli chleb, konserwy mięsne, suchary, cukier, sól, herbatę i tytoń.

Ładują do swoich fajek tytoń wydobyty z małych papierosów.

- Co to za zapach? - pyta Waldschütz węsząc – czy to już tu jest rosyjska pozycja, czyż nie?

- Czujesz to po tym jednym żołnierzu? - pyta Ehinger zdumiony.

- Nie, po tym cholernym tytoniu, po tej machorce, od której śmierdzą wszyscy Rosjanie. Chłopaki - zwraca się do palaczy - jak możecie palić to coś, to jest nie do zniesienia!

 

 

________________

 Tłumaczenie książki napisanej przez żołnierza armii niemieckiej biorącego udział w 1915 r. w walkach na Kurpiach. Identyfikacja oddziału oraz osób przedstawionych w książce została celowo utajniona przez autora.