„Zapiski starego czekisty” – rozdział I
Fiedor Fomin
Tłumaczenie i opracowanie: Jacek Czaplicki
Życie żołnierza
Od czego zacząć moje wspomnienia?
Zapewne to dręczące pytanie zadawał sobie każdy, kto chwycił za pióro, by podzielić się wrażeniami z długiego i bogatego w wydarzenia życia.
Być może najlepiej będzie, jeśli zacznę od momentu, w którym ja, wiejski chłopak, syn biednego chłopa, włożyłem żołnierski płaszcz.
(…) Pierwsza wojna (…) była już w pełnym rozkwicie. Nienasycony front domagał się coraz więcej ludzkiego mięsa. Coraz większe masy ludzi pędzono na rzeź „za cara i za wiarę prawosławną”. Przyszła kolej na mnie. W styczniu 1915 roku przed terminem zostałem powołany do wojska.
Od pierwszego dnia doświadczyłem na własnej skórze, jak wyglądało życie żołnierza w carskiej armii. Oczywiście słyszałem o tym wcześniej, ale były to tylko historie i na miejscu musiałem to wszystko przeżyć sam...
Zanim jeszcze zdążyłem ochłonąć po podróży, wezwał mnie do siebie feldfebel batalionu rezerwowego stacjonującego w Tule: chciał mnie lepiej poznać. Najwyraźniej był „nie w humorze”.
- Skąd przyjechałeś?
- Z Moskwy.
- Miastowy, powiadasz - uśmiechnął się feldfebel. - No dalej, pokaż mi swoją miejską kulturę. Harmonista do mnie! - krzyknął.
Byłem zaskoczony. Czego on ode mnie chce?
- No dalej, pokaż mi jak się tańczy kadryl! - rozkazał, gdy przybył harmonista.
- Nie wiem jak, gospodin feldfebel - odpowiedziałem.
- Nie umiesz zatańczyć kadryla?! Dawaj, tańcz …
- Ale ja nie umiem tańczyć.
- Kłamiesz! Musisz to umieć. Musisz być w stanie zrobić wszystko, jeśli jesteś żołnierzem. Jesteś żołnierzem, czy kim? … Odpowiedz! - Nagle krzyknął i zaczął mnie naciskać.
- Tak jest, żołnierzem!
- Nauczę cię, sukinsynu, jeśli nie umiesz. Dla spokoju duszy nauczysz się jak przepisu na kringel ... Graj taniec kamaryński - rozkazał harmoniście.
Ten zamrugał ze strachu i zagrał energicznie do tańca.
- No!!! - Feldfebel znów na mnie ruszył.
Stałem nieruchomo.
- Nigdy nie tańczyłem, gospodin feldfebel – zamierając wydusiłem z siebie.
- A ja ci rozkazuję! Rozumiesz? Tańcz i tyle.
Z gorzkim poczuciem urazy zacząłem ruszać nogami i tupać.
- Pod muzykę, do rytmu dawaj, weselej! - krzyknął feldfebel i roześmiał się.
Nie byłem długo w tym batalionie. W lipcu 1915 roku zostałem włączony do kompanii marszowej i wysłany na front.
Dotarliśmy w okolice Ostrowi Mazowieckiej i Ostrołęki, gdzie w tym czasie trwały zacięte walki. Zatrzymano nas 20-30 kilometrów od linii frontu, gdzie zostaliśmy rozmieszczeni w namiotach rezerwy korpusu, której celem było uzupełnianie oddziałów - zastąpienie poległych i rannych żołnierzy.
W tym obozie przebywaliśmy przez tydzień. Ale nawet tutaj oficerowie usilnie nas mustrowali.
Pewnego razu po zajęciach, podczas przerwy obiadowej, żołnierze położyli się odpocząć w swoich namiotach. Oficer dyżurny pułku postanowił zrobić obchód naszych namiotów. Padła komenda: „Powstań, baczność!”. Ja i inni żołnierze zasnęliśmy i nie usłyszeliśmy komendy. Oficer dyżurny wszedł do namiotu, kopiąc nogą zaczął podnosić śpiących żołnierzy. Kiedy mnie kopnął, zerwałem się.
- Słuchaj, jeśli to się powtórzy, jeśli nie wstaniesz na komendę, obiję ci twarz! - powiedział oficer dyżurny i wyszedł.
Dwa dni później dowódca kompanii, porucznik Jakowlew, zabrał nas na ćwiczenia w terenie. Padał ulewny deszcz. Byliśmy przemoczeni do ostatniej nitki. Kiedy wracaliśmy z ćwiczeń, nie tylko trudno było dotrzymać kroku na wiejskiej drodze, ale ogólnie z trudem dało się maszerować, gdyż błoto lepiło się do naszych butów. Ale oficer zażądał „trzymać krok”.
Zaczęliśmy zbliżać się do namiotów.
Porucznik Jakowlew zaczął krzyczeć jeszcze groźniej:
- Raz, dwa! Raz, dwa! Nie słyszę kroków! Maszerować głośniej! Raz, dwa! Podaj krok!
Ale nic nie było słychać oprócz mlaskania błota. Cóż to za „krok”!
Ale oficer nie poddawał się:
- Podaj krok! - Krzyknął.
Bez względu na to, jak bardzo żołnierze starali się zadowolić oficera, nadal nie dało się usłyszeć „kroku” a droga zamieniła się w grząskie bagno. Deszcz nie przestawał padać. Zmęczeni, mokrzy i brudni, myśleliśmy tylko o jednym: żeby szybko schronić się pod dachem i zagotować owsiankę …
Dotarliśmy do obozu.
Nagle słyszymy komendę:
- W tył zwrot, marsz! - Zawróciliśmy, a porucznik Jakowlew zaczął nas raz po raz gonić, domagając się „kroku”.
- Będę gonił, dopóki nie usłyszę „kroku”. - I gonił nas, gonił z jakimś radosnym szaleństwem. Byliśmy całkowicie wyczerpani, a kiedy Jakowlew nas zatrzymał, niektórzy z nas nawet się zataczali.
- Zmęczeni? - zapytał niespodziewanie przyjacielsko. - Teraz odpoczniecie... Krokiem marsz!
A kiedy dotarliśmy do ogromnej kałuży, Jakowlew rozkazał: „Padnij!”.
Kilka minut leżenia w kałuży wydawało się wiecznością.
Wkrótce w rejon stacjonowania jednostek rezerwowych, gdzie znajdowała się nasza kompania, po długich i zaciekłych walkach przybył 130. Chersoński Pułk Piechoty. Z czterech tysięcy żołnierzy i oficerów pułku przy życiu pozostało tylko 120 ludzi.
Resztki rozbitego pułku ustawiły się przed nami, którzy nie byliśmy jeszcze ostrzelani. Patrzyliśmy na ich wynędzniałe, szare twarze o przekrwionych oczach, na ich brudne płaszcze i czapki, podziurawione i nadpalone przez kule i szrapnele.
Pojawił się pułkownik Zajczenko, dowódca pułku i ksiądz. Rozpoczęło się nabożeństwo żałobne za „miłujących Chrystusa żołnierzy, którzy polegli na polu bitwy za wiarę, cara i ojczyznę”. Następnie ksiądz zaprzysiągł nas, po czym uzupełniliśmy szeregi zdziesiątkowanego pułku.
Przyjęliśmy tę wiadomość z niemal radością. Porucznik Jakowlew był bardzo okrutny. Warto było pójść do piekła, byle tylko się od niego uwolnić. Kiedy przydzielono nas do kompanii i drużyn, zauważyłem młodego porucznika z Krzyżem św. Jerzego. Miał spostrzegawcze i, jak mi się wydawało, smutne oczy, otwartą, sympatyczną twarz.
- Kto na ochotnika chciałby się zgłosić do drużyny zwiadowców? - zaproponował.
Jako pierwszy wystąpiłem do przodu. Taką chęć wyraziło jeszcze kilka osób.
- Nasza służba jest trudna, niebezpieczna - powiedział porucznik. - Jesteśmy oczami i uszami pułku. Jesteśmy pierwszymi, którzy ruszają na Niemców, pierwszymi, którzy idą do walki na bagnety i pierwszymi pod ostrzałem. Zatem, bracia, przemyślcie to, zanim będzie za późno.
Spojrzał na tych, którzy wystąpili do przodu i milczał przez chwilę. Potem kontynuował:
- Potrzebuję prawdziwych żołnierzy: odważnych, wytrzymałych, posłusznych. Ci, którzy się boją, ci, którzy zawiodą swoich towarzyszy i porzucą ich, i ci, którzy będą narzekać - niech lepiej cofną się do szeregu.
Ale ja stanowczo zdecydowałem: będę zwiadowcą dla tego oficera.
Wszystko wskazywało na to, że rozumiał trudną sytuację żołnierzy, współczuł nam. Później, kiedy poznaliśmy go lepiej, polubiliśmy go jeszcze bardziej. Porucznik Nikołaj Nikołajewicz Jakunnikow był prawdziwym oficerem frontowym, uczciwym i odważnym, oraz szanował żołnierzy. Nigdy nie krzyczał, nie popisywał się, jak inni oficerowie pułku, efektownymi sztuczkami i banałami. Wręcz przeciwnie, był powściągliwy i skromny.
W odróżnieniu od innych oficerów często odwiedzał nas w kwaterze drużyny zwiadowczej i rozmawiał z nami. Żołnierzom trudno było zdobyć gazetę na froncie. Jakunnikow dawał mi swoje gazety, które czytałem na głos zwiadowcom z naszej drużyny. Moi koledzy byli żywo zainteresowani sytuacją na froncie, wiadomościami z Piotrogrodu i Moskwy. Czytanie gazet stało się moim stałym obowiązkiem.
Pewnego dnia Jakunnikow został wezwany przez dowódcę pułku. Po tym spotkaniu, obok „Jerzego” na jego piersi pojawił się inny nieznany nam order - duży krzyż ciemnoniebieskiego koloru. Takich orderów król angielski wysyłał tylko kilka dla całej armii. Nasz korpus otrzymał jeden i trafił on do najdzielniejszego oficera - naszego dowódcy.
Ale nie udało nam się pozbyć się naszego dręczyciela, porucznika Jakowlewa. Natychmiast po przydzieleniu nas do kompanii i drużyn okazało się, że Jakowlew został przedzielony do dowództwa pułku. Za najmniejsze przewinienie żołnierzowi groziła upokarzająca kara. Jeśli komuś zdarzyło się spóźnić na wieczorny postój, kara była taka sama: 25 batów. A spóźnialskich nie brakowało, i nic dziwnego... Żołnierze w czasie odwrotu byli karmieni zepsutymi artykułami spożywczymi, a i te nie wystarczały i wielu z nich jadło co popadnie, zdobywając prowiant gdzie się tylko dało. Większość żołnierzy była „chora na żołądek”. Zarówno dowódca pułku, jak i Jakowlew oczywiście o tym wiedzieli, ale nie było mowy o żadnej pomocy medycznej. A czerwonka przybierała niepokojące rozmiary. Opieka medyczna była niewystarczająca, nie tylko w naszym kraju, ale także w całej armii.
Jakowlew był odpowiedzialny za wymierzanie kar w pułku. Wykonywał ten obowiązek z niezwykłą gorliwością i nie bez przyjemności. Chłostę powierzano trzem żołnierzom z komendantury. Jeden miał trzymać na kolanach głowę „winnego” żołnierza, przykrytą płaszczem, a pozostali dwaj chłostali rózgami. Porucznik Jakowlew, osobiście nadzorował chłostę i krzyczał:
- Bij mocno i prawidłowo, bo inaczej sam zostaniesz ukarany!
Chłosta była ciężka i upokarzająca nie tylko dla tych, którzy zostali ukarani, ale także dla tych, którzy zostali zmuszeni do wykonania chłosty. Bardzo często żołnierze, współczując swoim towarzyszom, łagodzili ciosy. W takich przypadkach Jakowlew był wściekły i kazał położyć się „współczującemu” żołnierzowi, który był chłostany pod czujnym okiem samego porucznika Jakowlewa.
Z bólem obserwowano, w jakim stanie ukarany wracał do szeregów i jak przygnębiający był dla żołnierzy widok takiego karania ich towarzysza.
Kiedyś zapytałem dowódcę, kto dał prawo chłostania żołnierzy; kary cielesne, jak słyszałem, zostały zniesione. Jakunnikow, rozejrzawszy się, odpowiedział:
- Widzisz, bracie, jest na to pozwolenie samego batiuszki cara.
Okazuje się, że car Mikołaj „w najwyższym rozkazie raczył” wprowadzić kary cielesne dla niższych rangą żołnierzy armii czynnej „na prośbę dowódców pułków i wyższych stopniem”.
Zimą 1916 roku na froncie panowała cisza. Nasza jednostka stacjonowała w pobliżu Rygi w rezerwie armii. Ale nawet tutaj rzadko kiedy zdarzało się, by nie natknąć się na pijanego porucznika Jakowlewa.
Zauważywszy żołnierza idącego w jego kierunku, Jakowlew zatrzymywał go i zwykle pytał: „Morda obita?”. Jeśli żołnierz odpowiadał: „Nie, wasze błagorodie”, Jakowlew z całych sił bił go w jeden i drugi policzek, a następnie krzyczał na niego głośno:
- A teraz spadaj, skurwielu, i nie pokazuj mi się więcej na oczy!
Gdyby żołnierz odpowiedział: „Tak oczywiście, morda obita!”. - Jakowlew powiedziałby: „No to spadaj!”. I ograniczał się do przekleństw.
Żołnierze szybko się nauczyli i dostosowali. Czasami, gdy natykali się na niego na ulicy, zawsze szybko odpowiadali:
- Tak oczywiście, morda obita, wasze błagorodie.
- Przez kogo?
- Przez ciebie, wasze błagorodie!
- O to to, - Jakowlew uśmiechał się wtedy szyderczo i puszczał żołnierza, nie dotykając go.
Dowódca pułku, pułkownik Zajczenko, oczywiście wiedział o tych rozrywkach swojego oficera, ale sam nie był lepszy od niego.
Pewnego dnia przyszła moja kolej, aby pójść do kuchni. Musiałem przynieść obiad dla moich towarzyszy. Wziąłem w dwa kociołki, cztery porcje barszczu i wracałem. Pułkownik Zajczenko zbliżał się do mnie. Wyprostowałem się, odwróciłem twarzą do niego – oszacowałem go oczami, jak to nazywają. Ale mój wygląd musiał nie spodobać się dowódcy pułku. Trudno się jednak dziwić: wielkie filcowe buty, poplamiona bawełniana kufajka nie dodawały schludnego wyglądu. A do tego pełne kociołki nie dawały mi szansy ominięcia dowódcy. Pułkownik mnie zatrzymał:
- Która kompania?
Odpowiadam zgodnie z regulaminem:
- Jestem szeregowym żołnierzem drużyny zwiadowczej 130. Chersońskiego Piechoty Pułku Jego Cesarskiej Wysokości Wielkiego Księcia Andrieja Władimirowicza.
- A kim ja jestem?
- Dowódca 130. Chersońskiego Piechoty Pułku Jego Cesarskiej Wysokości Wielkiego Księcia Andrieja Władimirowicza - pułkownik Zajczenko.
- Przed kim żołnierz powinien stanąć na baczność?
Zaczynając od cesarza i cesarzowej, wyliczam, przed kim żołnierz musi stanąć na baczność. Dowódca pułku nie miał cierpliwości, by wysłuchać do końca i przerwał mi:
- Jak ty myślisz, czy konieczne jest stanąć przede mną na baczność?
- Zgadza się, powinienem!
- Dlaczego tego nie zrobiłeś?
- Trzymam w rękach pełne kociołki, wasze wysokobłagorodie.
- Ach tak - powiedział ironicznie pułkownik. I nagle krzyknął: - Nie znasz regulaminu! Na moją komendę! Na prawo zwrot! Równym krokiem marsz!
Rozlewając barszcz, ruszyłem, starając się jak najlepiej wybijać krok. Ale w ogromnych filcowych butach było to niemożliwe. Przeszedłem 50 kroków i słyszę komendę:
- W tył zwrot, marsz!
Odwróciłem się i ruszyłem z powrotem. Gdy dotarłem do dowódcy pułku, stanąłem przed nim na baczność.
A ręce wciąż miałem zajęte kociołkami, w których została połowa barszczu.
Dowódca pułku ponownie wydaje komendę:
- Na prawo zwrot! Równym krokiem marsz!
Wzorowo wykonałem komendę, oddaliłem się na 60 metrów, maszerowałem dalej ponieważ nie usłyszałem żadnej komendy. Cóż, zaczynam myśleć, że mój dręczyciel mi odpuścił. Maszeruję kawałek dalej i odwróciłem głowę. Ale on to widzi z daleka.
- W tył zwrot, - krzyczy - Biegiem do mnie!
Kiedy do niego dobiegłem, zaczął mnie besztać, przypominając, że nie mam prawa się rozglądać. Nie znam regulaminu i nie mam szacunku dla rangi. Stoję na baczność, słucham, milczę. Gdybym próbował się sprzeciwić, czy choćby powiedzieć słowo na swoją obronę, byłoby jeszcze gorzej.
Kiedy znudziło mu się przeklinanie, ponownie wydał mi komendę: - Równym krokiem marsz! - Potem znowu: - W tył zwrot, marsz! - I tak długo gonił mnie w tę i z powrotem, kpiąc ze mnie.
Wróciłem do koszar z pustymi kociołkami. Moi towarzysze naskoczyli na mnie: gdzie ja przepadłem - żołnierze z innych oddziałów już dawno zjedli posiłek. Ale ja pokazałem im puste kociołki i opowiedziałem, jak pułkownik Zajczenko zostawił nas bez posiłku, ćwicząc ze mną musztrę z kociołkami.
Tego rodzaju znęcanie nie przechodziło bez śladu. Pozostawiało ogromna rysę w duszy każdego żołnierza, którego ludzka godność została tak okrutnie znieważona. Ukryta nienawiść do zadowolonych z siebie oficerów kumulowała się i szukała ujścia. (…)
Podczas mojej służby w armii carskiej spotkałem różnego rodzaju oficerów. Byli wśród nich uczciwi, odważni dowódcy, którzy traktowali żołnierzy tak dobrze jak porucznik Jakunnikow, ale więcej było takich jak Jakowlew i Zajczenko, którzy nie uważali żołnierza za człowieka. (…)
Wieczorami, gdy żołnierze odpoczywali, nasz dowódca porucznik Jakunnikow często przebywał z nami, rozmawiał, pytał, jak nam się żyło przed wojskiem. Któregoś dnia podszedł do mnie, gdy już miałem pisać list do brata w Moskwie. Kiedy zobaczył adres na przygotowanej kopercie, Jakunnikow zapytał:
- Jesteś z Moskwy?
- Nie, urodziłem się w wiosce w guberni riazańskiej, gdzie mieszkają mój ojciec i matka. Ale przez kilka lat pracowałem w Moskwie i skończyłem tam szkołę - wieczorową szkołę przyzakładową.
- Musiało być ci ciężko. Przypuszczam, że pomagał ci ojciec?
- Nie, wasze błagorodie, to moja rodzina potrzebowała pomocy, mieliśmy mało ziemi, a ojciec miał liczną rodzinę na utrzymaniu - dziesięcioro dzieci: siedmiu synów i trzy córki.
- Czy to wszystkie twoje książki? - zapytał dowódca, wskazując na mój wypchany plecak. - Opowiedz mi o sobie i swojej rodzinie.
Uważnie słuchał mojej opowieści o naszym trudnym życiu. Ciężko było mojemu ojcu i matce wyżywić taką hordę: nie było wystarczająco dużo ziemi, a marne grunty dawały liche plony. A o wykształceniu nie śmiano nawet myśleć. Tylko ja i jeden z braci chodziliśmy do wiejskiej szkoły, a reszta była analfabetami. A gdy tylko jeden z nas skończył 14-15 lat, ojciec wysyłał go do Moskwy, aby zarabiał pieniądze - w fabryce lub zakładzie. Przyszła kolej i na mnie. Miałem zaledwie 14 lat. Ojciec i matka przyszli ze mną na dworzec. Matka, zgodnie z rosyjskim zwyczajem, pobłogosławiła mnie, założyła mi krzyżyk na szyję i połykając łzy, powiedziała:
- Żegnaj, synu, pracuj uczciwie. Będzie ci ciężko, mój kochany, ale to lepsze niż tu głodować... Nie zapominaj o rodzicach.
Aby znaleźć dla mnie pracę, mój starszy brat pół roku wcześniej wpisał mnie na listę oczekujących w manufakturze Zindla, gdzie sam pracował od kilku lat. Zostałem przyjęty i umieszczony w internacie z bratem.
Wkrótce dowiedziałem się, że fabryka ma szkołę wieczorową. Zapisałem się. Po 10-godzinnym dniu pracy spędzałem dwie i pół godziny w szkole wieczorowej. Ukończyłem ją w dwa lata, ale bardzo chciałem uczyć się dalej. Zapisałem się na wieczorowe kursy dla księgowych. Ukończyłem je i zacząłem pracować jako urzędnik, ale wkrótce zostałem powołany do wojska.
- Powinieneś uczyć się dalej - powiedział Jakunnikow, wysłuchawszy mojej historii.
- Mam takie marzenie, wasze błagorodie - ucieszyłem się, że rozmowa zeszła na ten temat. - Ale nie wiem, co robić...
Powiedziałem mu też o moim pragnieniu by otrzymać status jednorocznego ochotnika.
Przez jakiś czas Jakunnikow siedział w milczeniu, patrząc na mnie ze współczuciem. Potem powiedział:
- No cóż, może uda mi się załatwić ci miesięczny urlop. Ale o zdobyciu pozwolenia na przystąpienie do egzaminów i otrzymaniu statusu jednorocznego ochotnika nie masz nawet co marzyć. Nasze dowództwo jest przeciwne temu, by żołnierze zostawali oficerami. Uważają, że stopień oficerski jest przywilejem szlachty. Pochodzący z rodziny robotniczej lub chłopskiej, a nawet służący w wojsku jako szeregowcy, w ich opinii będą marnymi oficerami ...
- Zrobimy tak - kontynuował po chwili namysłu porucznik Jakunnikow. - Sam wydam pozwolenie na egzaminy. Mam formularze i pieczątkę dowódcy drużyny zwiadowczej. Może tam, w Moskwie, nie będą dochodzić, kto ma, a kto nie ma prawa wydawać takich zezwoleń.
- Proszę cię tylko, Fomin, nie zawiedź mnie... Po pierwsze, nikt w naszym pułku nie może o tym wiedzieć, ani jedna osoba. Po drugie, po powrocie z urlopu, jeśli zdasz egzamin, nie zgłaszaj meldunku o tym, dopóki nie zostaniesz przeniesiony do innego pułku. A może, ku naszemu szczęściu, dowódca pułku zostanie gdzieś przeniesiony. Poza tym chcę cię ostrzec: pamiętaj, aby wrócić dokładnie na czas, ponieważ, jak wiesz, za spóźnienie adiutant pułku wysyła raport do pułkownika Zajczenki. A on daje 25 batów za każde 24 godziny spóźnienia....
Po otrzymaniu niezbędnych dokumentów pojechałem do Moskwy, zdałem egzaminy i wróciłem do jednostki dokładnie miesiąc później, w przeddzień Nowego Roku - 1917.
Czy wiedziałem, że ten rok przyniesie tak wiele zmian!
Podczas mojej nieobecności nastąpiły zmiany w armii: zwiększono liczbę pułków, zmniejszając w nich liczbę batalionów. Zostałem przydzielony do nowo sformowanego pułku.
O rewolucji lutowej dowiedzieliśmy się zaledwie dwa dni po jej wybuchu. Pierwszą rzeczą, jaką odczuliśmy, było pewne zamieszanie wśród oficerów. Ich stosunek do żołnierzy zmienił się radykalnie: jedni żywili źle skrywaną niechęć, inni zaczęli się spoufalać, wchodzić „w zaufanie”. Niektórzy oficerowie opuścili pułk i uciekli. W szczególności zniknęli pułkownik Zajczenko, dowódca pułku i porucznik Jakowlew, nasz dręczyciel. (…)
