piątek, 18 października 2024

54. Dywizja – Jak zostałem naczelnikiem

 

Gazeta frontowa 54. Dywizji Piechoty

„Im Schützengraben“

Nr. 29.

Niedziela, 16 lipca 1916 r.

Tłumaczenie i opracowanie:

Jacek Czaplicki

 

Jak kiedyś zostałem lokalnym naczelnikiem

Kiedy latem 1915 roku przybyliśmy z naszą dywizją do Rosji, najpierw musieliśmy poczekać przed Ostrołęką, aż nasz szwadron będzie mógł wziąć udział w akcji. Po tym, jak udało nam się odwrócić uwagę Rosjan pozorowanym atakiem, twierdza została zaatakowana bardziej z boku i padła. Teraz sprawy toczyły się coraz szybciej, więc i my, huzarzy, mieliśmy coś do roboty, co nam odpowiadało. Pierwszy nasyp kolejowy (linia Ostrołęka-Warszawa) został zdobyty i nasz szwadron ruszył do niego przez las. Natknęliśmy się na makabryczne pobojowisko, gdzie atak Kozaków i dragonów na naszych Meklemburczyków całkowicie się załamał. Leżeli wszędzie, a ich kolorowe mundury sprawiały, że byli widoczni z daleka. Gdy zsiadaliśmy z koni za nasypem kolejowym, pociski uderzyły w nas po raz pierwszy, tak że wszyscy zdali sobie sprawę, że teraz nasza kolej zaatakować wroga. Rosjanie zajęli pozycje za drugim nasypem kolejowym (linia Ostrołęka-Ostrów).

 

Żabin, gmina Goworowo, pierwsze dni sierpnia 1915 r.
Żołnierz ze 108. Regimentu Artylerii Polowej
przy poległych pod Żabinem żołnierzach armii rosyjskiej.
Fotograf: Alfred Herbert Beyn
Źródło: IWM Q 115027


 

 

Na lewo od naszej dywizji walczyła … [?] Dywizja Piechoty. Wysłano więc patrol huzarów, by utrzymywał z nią kontakt. Byłem w tym patrolu. Przekroczyliśmy pierwszy nasyp kolejowy we wsi Grabowo i pojechaliśmy w kierunku Jarnut, oddalonych o półtora kilometra, znajdujących się niedaleko drugiego nasypu kolejowego i pozycji rosyjskich. Tam spotkaliśmy się ze sztabem sąsiedniej dywizji, gdzie złożyliśmy meldunek. Początkowo było spokojnie. Tylko kilka rykoszetów i szrapneli przedostało się do wioski. Nagle jednak Rosjanie zaczęli ostrzeliwać wieś. Ich uważny obserwator prawdopodobnie nas zauważył. I w tym momencie znaleźliśmy się w złym położeniu.

Na początku pociski trafiały w drzewa i dachy budynków, lecz gdy zaczęły spadać coraz bliżej, postanowiliśmy odskoczyć bardziej na tyły. Ale gdy tylko zaczęliśmy realizować nasz plan, zostaliśmy trafieni. Dwie kolejne detonacje szrapneli nastąpiły w środku naszej grupy. Trzech lub czterech żołnierzy leżało wtedy na ziemi, a część przerażonych koni poderwało się i próbowało uciekać. Wszyscy stanęli jednak na nogi, ale nie wszystkie konie uniknęły trafień. Jeden został trafiony w zad, drugi w bok, a trzeci w nogę i kark. Szybko złapałem jednego z rannych koni, który również został trafiony, i miałem już go poprowadzić, kiedy zobaczyłem krew na moim rękawie. Byłem zaskoczony, że nic nie poczułem i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że to nie ja zostałem trafiony, ale mój koń. Gdyby moja ręka znalazła się bardziej w lewo, to ja zostałbym trafiony. Wycofaliśmy się wszyscy za chatę, ciągnąc za sobą trafione konie, które kuśtykały na trzech nogach. Za budynkiem mieliśmy możliwość opatrzyć rannych. Chwała Bogu, nie ucierpiały żadne szlachetne części ciała, wszyscy nadawali się do jazdy. Zostałem w wiosce z innym towarzyszem, którego koń również został postrzelony w nogę, tak jak mój.

Obaj wyłączeni z akcji mogliśmy tylko patrzeć i szukać schronienia. Huk przed wioską stawał się coraz głośniejszy. Wycofaliśmy się więc dalej za stodołę, która wkrótce została trafiona ciężkim pociskiem, więc i tam nie byliśmy bezpieczni. Szybko przenieśliśmy się za następny dom. Ale wielki pocisk wrył się już obok niego, a eksplozja rozrzuciła wokół żelazo i ziemię. Jeden z koni przyjął na siebie dużą porcję od wybuchu, tak że myśleliśmy, że jest już zupełnie po nim. Po raz kolejny jednak, że nie było aż tak źle. W tym momencie ruszaliśmy szybko w kierunku wielkiego murowanego domu! W połowie drogi trafiliśmy na świeży niewypał w kształcie małej świnki, która jakby tylko czekała na nas. Zawróciliśmy! W końcu udało nam się odpocząć z wyczerpanymi końmi za ostatnią stodołą. Wioska była ostrzeliwana coraz mocniej, ale ogień nie wyrządził nam żadnych dalszych szkód.

Następnego ranka pojawił się nasz naczelny weterynarz, aby zbadać oba konie. Jeden z nich mógł być dalej sprawny dzięki operacji, ale mojemu nie dało się udzielić takiej pomocy. Musiałem sprawdzić, czy mogę dostarczyć go do szpitala dla koni lub oddać do jakiejś kolumny udającej się na tyły. Skończyło się na tym, że zostałem sam we wsi Jarnuty, ponieważ inne oddziały ruszyły dalej. Czułem się teraz jak naczelnik wsi. Niestety, moja władza obejmowało tylko kilka psów, kotów, kur i gołębi. Natychmiast spróbowałem je sobie podporządkować. Wyruszyłem z rewolwerem, aby podkreślić swoje rozkazy. Duży pies i kura padły moją ofiarą, ponieważ były niesforne. Z gołębiami nie mogłem sobie poradzić w ten sam sposób, więc zamknąłem je, aby móc je złapać i zdyscyplinować, tzn. włożyć do garnka. Poza sianem od dawna nie miałem czym karmić konia. Wyruszyłem z sierpem, by zebrać owies z pola. Kiedy wróciłem do domu z pełnym jukiem, żołnierze, którzy przeszukiwali pole bitwy i wioski w poszukiwaniu trupów i zdatnego sprzętu wojennego, już załadowali moje siodło, jakby było porzucone, i już mieli zabrać mój bagaż, kiedy wkroczyłem z okrzykiem: „Hej, ja wciąż żyję.”

Chciałem poczekać jeszcze jeden dzień, by zobaczyć, czy mój koń będzie w stanie się ruszyć lub czy nie przejedzie jakiś oddział. Nie mogłem teraz odejść daleko, w przeciwnym razie wszystkie moje rzeczy pod moją nieobecność zostałyby załadowane jako porzucony sprzęt wojenny. Następnego dnia zaryzykowałem i udałem się do sąsiedniej wioski Tomasze, aby sprawdzić, czy nie ma tam jakiegoś oddziału. Natknąłem się na kolumnę z amunicją artyleryjską, ale nie mogli mnie zabrać ze sobą. W końcu spotkałem huzara z naszego szwadronu, który został z tyłu z dwoma okulawionymi końmi, jednak jego rzeczy odjechały. Dowiedziałem się od niego, że nasze dywizyjne jednostki zaopatrzenia zatrzymały się w Gucinie. Poszedłem tam po racje żywnościowe i szczęśliwie spotkałem naszego kwatermistrza, który dał mi chleb i konserwy oraz zapewnienie, że dopilnuje, abym został zwolniony z mimowolnego stanowiska naczelnika rejonu. Następnego dnia przybył główny kowal jednostki, który zbadał ranę konia i stwierdził, że nie da się go uratować. Pożegnałem się więc z moim konikiem, z którym ruszyłem na wojnę. Został zabity, by nie cierpiał. Załadowałem swoje siodło i bagaż na podręcznego konia, którego przyprowadziłem ze sobą.

W drodze do taborów dywizji, gdzie znajdowały się nasze ranne i kulawe konie, minęliśmy silnie rozbudowane umocnienia pod Gucinem, gdzie nasi chłopcy z Holsztyna przypuścili zmasowane natarcie. Wciąż było widać, jak zaciekle tam walczyli. Stopniowo wracałem do szwadronu.

Unteroffizier H.

piątek, 11 października 2024

54. Dywizja – Na drugi nasypie kolejowym

 

Gazeta frontowa 54. Dywizji Piechoty

„Im Schützengraben“

Nr. 38.

Niedziela, 17 września 1916 r.

Tłumaczenie i opracowanie:

Jacek Czaplicki

 

 

Na drugim nasypie kolejowym

(Z naszej rosyjskiej kampanii)

 

Oddziały dywizji dotarły w pobliże stacji Gucin ulokowanej na drugiej linii kolejowej, biegnącej tym razem z Ostrołęki do Ostrowi Mazowieckiej.

Rosjanie zostali wyparci z silnie ufortyfikowanych wsi Żabin, Grabowo i Damięty, a także z nasypu kolejowego [linii Ostrołęka – Warszawa], który znajdował się tuż za tymi miejscowościami. Ich uparty opór, wielokrotnie zasilany przez nowe oddziały, został przełamany w ciężkich walkach, które trwały od 30 lipca do 3 sierpnia. Teraz umocnili się na drugiej linii kolejowej, biegnącej kilka kilometrów dalej na wschodzie. Nasyp kolejowy, który przecinał płaski, miejscami podmokły teren w pobliżu Gucina, wystawał z równiny, przez którą wiła się rzeka Orz. Z daleka już było widać kilka silnych umocnień ziemnych, które Rosjanie musieli przygotować przed wycofaniem się z poprzedniej linii obrony.

Sprawiliśmy się dobrze. Rzeka Orz została już przekroczona. Pionierzy zbudowali na niej kładki w kilku miejscach, pomimo ostrzału wroga. Piechota posuwała się naprzód. Czekała nas jednak jeszcze cięższa walka, ponieważ Rosjanie, jak zwykle, mieli czyste pole ostrzału. Atak na umocnioną pozycję musiał przejść przez płaskie łąki, które leżały przed nasypem kolejowym.

Tomasze 6 sierpnia 1915 r. godz. 10:15.
Szkic vizefeldwebel Henseler

 

Tak wyglądała sytuacja rankiem 6 sierpnia.

Równina rozciągała się szeroko i płasko we wszystkich kierunkach, przerywana tu i ówdzie grupami drzew, między którymi wystawało kilka dachów krytych strzechą. Zalegliśmy na skraju wioski Tomasze w wykopanym przez nas krótkim, głębokim okopie, który zapewnił nam pewną ochronę przed rosyjską artylerią, i czekaliśmy. Spokój, który panował tego ranka, bardziej nas przygnębiał niż cieszył, ponieważ czekało nas trudne zadanie.

Oddziały niemieckie miały zaatakować na całej linii. W pewnym momencie na południu ożywił się ostrzał artyleryjski i w ciągu następnych kilku minut koncentryczny ogień spadł na odcinek na rzeką Orz. Mała wioska spokojnie ukryta wśród drzew zaczęła się tlić i dymić. Ryk eksplozji docierał do naszych uszu jak stłumiony, ciągły grzmot, a ogromne słupy dymu już unosiły się od ostrzału artyleryjskiego. A może był to znak, że żołnierze rosyjscy zaczynają się wycofywać i zgodnie z ówczesnym ich zwyczajem najpierw wszystko podpalają?

- Spójrzcie na ten piękny spektakl - powiedział nasz dowódca z zadowolonym wyrazem twarzy - artyleria strzela w nasz cel ataku, co ułatwi nam zadanie.

To był naprawdę piękny spektakl, nie pozbawiony dramatycznego wydźwięku. Być może takie wrażenie można było odnieść podczas wojny trzydziestoletniej, kiedy masa wojsk maszerowała przez spokojnie wyglądający krajobraz i podobnie jak huragan nadciągał a później znikał, pozostawiała za sobą jedynie ślady zniszczeń. Tutaj również wszystko działo się szybko. W miarę jak nacieraliśmy na wschód, widzieliśmy pojawiające się pożary - znak, że piechota posuwa się naprzód.

A to co? Wyszliśmy z ukrycia i przez lornetkę obserwowaliśmy front. W pobliżu pozycji wroga, gdzie teren wznosił się nieco za nasypem kolejowym i był widoczny z naszej strony, kilku żołnierzy pędziło przez otwarte pole.

- Rosjanie chcą ocalić swoje baterie za nasypem kolejowym - artyleria, gdzie nasza artyleria!

Ale już nadleciały: szrapnele i granaty spadały na szybkie, ale dobrze widoczne cele. Ruch wroga w tamtym miejscu wzrósł, ale do tyłu. Rosjanom robiło się zbyt niewygodnie w ich, jak się później przekonaliśmy, głębokich i starannie zbudowanych okopach i ziemiankach. Niektórzy z nich próbowali się wymknąć. Ale nasza artyleria rozpoznała ich zamiary i przesłała im wiadomość, że mają jak najszybciej schować się do okopów. Zaprzęgnięte wozy rozpadały się na spłoszone konie i ludzi, którzy biegali chaotycznie. Niewielu udało się uciec.

Tomasze 6 sierpnia 1915 r. godz. 10:40
Szkic: vizefeldwebel Henseler

 

W pewnym momencie wybuchła wieża ciśnień na stacji kolejowej w Gucinie i zaraz potem nasza piechota wyłoniła się ze swoich kryjówek i ruszyła prosto na swoje cele. Początkowo przywitał nas słaby ogień karabinowy, ale był zbyt słaby i nie było potrzeby robić skoków. Wydawało się, że Rosjanie uważali opór za beznadziejny; białe flagi pojawiały się jedna po drugiej, a na nasze wezwanie rosyjscy żołnierze wyszli ze swoich wzorowo wybudowanych umocnień. Wszyscy obrońcy i ich karabiny maszynowe, dwa działa i kilka wozów amunicji dostało się w nasze ręce. Rosyjscy żołnierze musieli uformować kolumny marszowe i wkrótce odeszli - w stronę Niemiec. Ostatnim etapem walki był standardowy ostrzał w kierunku wschodnim.

Vizefeldwebel Henseler.