Prace nad kolejnymi kronikami z okresu Wielkiej Wojny trwają, ale w między czasie podaję tekst serii artykułów, które ukazały się w Gazecie Świątecznej w roku 1920, opisujące Wielką Wojnę i nastroje po tej wojnie, na terenie nieistniejącej już gminy Wach i w okolicach.
Do tekstu należy podchodzić z dystansem, sporo tam propagandy, prób wyrobienia zdania na czytelniku. W tekście sporo jest też błędów z datowaniu wydarzeń, oraz nieścisłości co do zdarzeń z linii frontu, np. wieś Wach tylko przez niecałe dwa miesiące była w rękach niemieckich przed “Letnią ofensywą” w 1915 roku, kiedy to ponownie została zdobyta przez Niemców.
Wstawiając ten tekst, starałem się jak najdokładniej skopiować treść artykułu. Nie kieruję się i nie namawiam do nietolerancji i uprzedzeń na tle wyznaniowym, zawartych w tekście.
Usunąłem jednak z tekstu dwa nazwiska ówczesnych mieszkańców gminy Wach.
Do tekstu należy podchodzić z dystansem, sporo tam propagandy, prób wyrobienia zdania na czytelniku. W tekście sporo jest też błędów z datowaniu wydarzeń, oraz nieścisłości co do zdarzeń z linii frontu, np. wieś Wach tylko przez niecałe dwa miesiące była w rękach niemieckich przed “Letnią ofensywą” w 1915 roku, kiedy to ponownie została zdobyta przez Niemców.
Wstawiając ten tekst, starałem się jak najdokładniej skopiować treść artykułu. Nie kieruję się i nie namawiam do nietolerancji i uprzedzeń na tle wyznaniowym, zawartych w tekście.
Usunąłem jednak z tekstu dwa nazwiska ówczesnych mieszkańców gminy Wach.
“Z czasów najazdu krzyżackiego.
Czytamy w Gazecie o innych okolicach, niech przeto i o nas przeczytają, jak to się tutaj plotło i plecie. Otóż w kąciku tym Puszczy Kurpiowskiej, w gminie Wachu, czerwiec i lipiec roku 1914 były bardzo piękne, ciepłe, słoneczne. Ludziska patrząc na pola cieszyli się niezmiernie: bo to jarzyny ładne, kartofle w nacinę wyrosły, kwitną pięknie, żyto kłosy ma duże, pełne. W lipcu zaczęły się żniwa; więc w polach rojno, gwarno, śpiewno. Dzwonią kosy, brzęczą sierpy, ludzie pracują ochoczo, bo czas piękny, a praca wdzięczna, gdy plon daje dobry. Wozy aż warczą, raźno śmigają małe puszczańskie koniki zwożąc zboże do stodół. Miło we żniwa na Puszczy Kurpiowskiej, bo to słaba gleba, przednówek długi, to też raduje się każdy, a zwłaszcza ubogi: bo to żarna domowe przerobią ziarno na mąkę, będzie chleb z nowego żyta, głodu nie będzie. Ale za ciszą szemrało coś, jakiś niepokój wychylać się zaczął. Dnia 24 lipca rozeszła się wieść, że na koleji w Ostrołęce ruch ogromny, dużo przejeżdża oficerów, żołnierzy, a twarze mają jakieś zestrachane... Coś to niedobrego wróży! Dnia 28 lipca żołnierze pilnujący tu pruskiej granicy poczęli uciekać w trwodze, rozsiewając wieści, że Niemcy idą. Na pograniczu i w dzień i w nocy — ogień; to paliły się domy i stajnie straży granicznej około Dudy, Cuplu, w Cyku i dalsze. — Pierwszego sierpnia przyszło urzędowe zawiadomienie: „Niemiec, odwieczny wróg, świętej matce Rosji wojnę wypowiedział! — Padła trwoga na Puszczę. Następnych dni we wsiach Surowem, Czarni, Ruchajach zjawiły się pierwsze niemieokie„czuby". Z początku żołnierze niemieccy uspokajali ludność, mówiąc: "Czycho, matki! nie bójta sze, my wasze, wy nasze." Okrutnie jednak byli ciekawi, skrzętnie przetrząsali obory, stajnie, stodoły i t. d. Czy to żołnierz, czy oficer, każdy najpierw zaglądał do koni i bydła. Przeszło trocha czasu, aż pomaleńku i rossyjskie straże zaczęły podchodzić i podglądać. Lecz czyniły to trwożliwie. Trwało to, dopóki Moskal nie zgromadził nieprzejrzanej ćmy wojska. Ruszyło to wszystko do Prus, a na pierwszy ogień szli Polacy, zapasowcy starsi wiekiem. Szli pomiędzy mazurskie jeziora, na śmierć, na zatracenie. Zdawało się, że wojska rossyjskiego całe Prusy w sobie nie pomieszczą. Zdobyli najpierw pruskie miasteczko Wielbark, dalej Szczytno. Zwycięztwo! Dalej Olsztyn... Tam coś marudnie iść zaczęło. Armaty strasznie grzmiały, ziemia drżała, huk w powietrzu nieustający całe dnie i noce. Nam się zdawało w naszych wioskach, że „Rusek" Niemca do morza zapędzi, boć miał go „czapkami zarzucić", więc tem bardziej armatami zapędzi. Stało się jednak inaczej. Po upływie kilkunastu dni zaczęli urywać się z Prus i uciekać z powrotem najpierw kozacy — po jednemu, po kilku, po kilkunastu, bez broni, bez czapek, bez butów, a niektórzy i bez... spodni. Za kozakami cofało się, pobite przez Niemców, całe wojsko rossyjskie, pomieszane jak groch z kapustą? Niewielu tylko wróciło Polaków, którzy polegli wśród jezior mazurskich, lub dostali się do niewoli. Od tej pory rozpoczęty się walki małych podjazdów. Codzień były w wioskach nad granicą napady i strzelanina. Gdy oddział rossyjski zoczył Niemców, to okrutnie do nich zza naszych domów i stodół strzelał; gdy zaś sam został dostrzeżony, to brał nogi za pas i walecznie... uciekał. Niemcy też już teraz byli rozgniewani nietylko na Moskali, ale i na Polaków. Co wpadł oddział do wioski, to zabierał kilka koni, kilkanaścioro bydła. „Psotują Niemcy, psie juchy!" — mówili puszczanie. Zaś psota nie ograniczała się do samego tylko rabunku. Zaczęli Niemcy palić; tak spalili polewając naftą 12 domów we wsi Cuplu i 12 w Cyku. Spalili wsie: Pełty i Dąbrowy i miasteczko-Myszyniec. Gdzie tylko im się nie powiodło, to wnet odpowiadali ogniem. Wojna występowała w całej dzikości. Cóż winni biedni mieszkańcy, że, dajmy na to, w jednej z tych wsi Rossjanie zabili Niemca, w drugiej zranili, a w innej postrzelili im konia? Moskal uciekł do Kadzidła, a Niemiec, mszcząc się, pali wieś, za postrzelonego konia bierze dziesięć naszych. Paliły się też wioski dookoła. W dzień św. Szczepana do wsi Surowego, Czarni i Ruchaj przyszło kilkuset Niemców z armatami i zabrali, co się dało z dobytku. Dopiero 7 stycznia 1915 roku jak olbrzymia rzeka napłynęli do gmin Wacha, Zarębów-Przasnyskich i Myszyńca. Zajęli 8 wiorst przestrzeni od granicy. Okopy szły przez wioski Brodowe-Łąki, Zawady, Bandysie, Olszyny, Zalesie i Wach. Odtąd mieliśmy ich stale aż do 25 lipca. Gospodarowali w naszych chatach, oborach, stajniach. Rozpoczął się rabunek do żywego. Czerwony Krzyż niemiecki, mający opatrywać i dozorować ranionych, cały czas wolny przeznaczał na przeszukiwanie i rabunek. Znaleźli też wszystko, co gdziekolwiek było ukryte, co przedstawiało choćby maleńką wartość. Odżywiali się znakomicie, nie żałowali polskiego mienia. Brali na swe potrzeby tylko bydło lepsze; mięso jedli obficie, lecz tylko gatunek rzędni, lichsze wyrzucali na śmiecie. Za zabrany dobytek dawali kwity. Szkoda, że je później wycofali, płacąc niby należność, gdyż kwity te warte były, żeby je poznano w całym świecie. Oto treść niektórych: „Za konia, wziętego dnia 10 marca 1915 r., Mikołajewicz zapłaci", „za krowę wziętą d. 28 lutego należy się 15 marek", „za cztery gęsi, wzięte od Michała, niech Michał mnie pocałuje..." i tym podobne niedorzeczności. Pijany żołdak niemiecki wypisywał na kwitach, co chciał, — ot, szydził. Zdarzało się często, że właściciel za zrabowanego konia, krowę, lub zboże nawet i kwitka nie dostał, lecz tylko kilkanaście kijów. Z wiosek, leżących na granicy bojowej, mieszkańców usuwano, zabierano do Prus. Skarżyli się wygnańcy po powrocie, że ich w Prusiech pędzono do roboty, źle żywiono, bito. Innych znowu spędzano do jednej wsi, jak naprzykład tutaj do wsi Biendugi; tam kilka tysięcy puszczan mieszkało w oborach, często o głodzie. Niektórych trzymano w zagrodach z kolczastego drutu. Mieszkańcom wsi nie pozwalano się wydalać. Jeżeli kto omylił czujność niemiecką i wyrwał się po żywność, albo do kościoła, to po powrocie przywiązywano go do słupa i bito.
Część 2
Dziwna rzecz, że potężny Niemiec, z którym, według jego mniemania, był „giermański Bóg“, bał się w Polsce nawet chorych i umarłych. Widywaliśmy, jak trumnom ze zmarłymi towarzyszył na cmentarz żołdak niemiecki z karabinem. Chorych do spowiedzi z braku koni ciągnęli biedni ludziska sami, najczęściej także pod dozorem żołnierza z karabinem. Zabraniano także ludziom chodzić w niedzielę do kościoła, choć kościół i wioski należące do parafji były o kilka wiorst od granicy bojowej. Niemcy byli u nas bardzo gospodarni i pracowici; pracowitość ich jednak, choć godna naśladowania, z drugiej strony miała na celu tylko udrękę ludu puszczańskiego. Choć codzień pędzili puszczan do roboty, do naprawy dróg i mostów, to najciężej jednak kazali pracować w niedziele i święta. Łzawą też mieli niektórzy ludzie Wielkanoc w roku 1915,— i w pracy i poście. Niemcy wogóle licho żywili swych pracowników, Polaków, w Wielki Piątek jednak chętnie karmili ich mięsem; za to w Wielką Niedzielę kazano im odkopać dół z ziemniakami, rozumie się cudzemi, i najeść się do syta. Tak było w Surowem, w Wiartołowie. Puszczanie, gorliwi katolicy, rwali się na Wielkanoc do kościoła na nabożeństwo, Niemiec, szyderca, nie puścił jednak, kazał i sypać groble. Choć lasów rządowych było bardzo dużo w gminie Wachu, to jednak najmilej było Niemcowi, gdy kazał rozbierać budynki gospodarskie — domy, stodoły i robił sobie z nich mosty. Aby dać prawdziwy obrazek pruskiej u nas gospodarki, przyznać należy, że czasem niemiaszki świadczyły puszczanom i coś dobrego. Otóż czasem z kuchni żołnierskich karmiono i ludność niewojskową, wygnańców. Szczepiono ospę. Ale jakże gorliwie Niemcy wszystko to fotografowali, aby w gazetach zagranicznych przedstawiać na obrazkach, jak to oni czule opiekują się polskim ludem! Tak to wojsko pruskie żyło i gospodarzyło w gminie Wachu. Aż około 25 lipca 1915 r., pobiwszy i popędziwszy dalej Moskali, samo za nimi poszło. Odetchnęły wioski. Zdawało się ludziom, iż dola ich na lepszą się odmieni. Puszcza bogata w lasy, a lasy to pokusa... Puszczanie byli srodze zniszczeni, spaleni, budynki porozbierane, na ogień porąbane. Otóż niektórzy ze względu na swe zniszczenie, inni ze względu na swobodę, gdyż wojska nie było, puścili się w las; zaczęli drzewa rąbać i zwozić, aby budynki zniszczone załatać, i mieć przy czem jeść ugotować. Robotę tę jednak wkrótce przerwali urzędnicy niemieccy, którzy zjechali rządzić zdobytą Polską. Przyszły Niemcy z Brandenburgji, Meklemburgji, chłopy rosłe, przyszły rozmaite „landraty", „hofraty", „szefy“, nadleśni, podleśni, rozmaite żandarmskie „wachmajstry". Jedni z nich przybrali sobie do pomocy żydów i żydówki; drudzy, jak żandarmi, poszukali sobie z polskich chłopów sprzedawczyków — i poczęło to wszystko rządzić i panować. Rabunek trwał dalej, wszelka praca czy " to w polu, czy w lesie, wykonywała się tylko na pożytek Niemców. Przypomnieć trzeba, że wojsko niemieckie siedziało na Puszczy Kurpiowskiej, na przestrzeni 8 wiorst od pruskiej granicy, całe pół roku; wyjedli przeto Niemcy prawie wszystkie krowy; dopiero przy końcu swego u nas pobytu wydali rozporządzenie: „kto ma tylko jedną krowę, temu ostatniej nie zabierać"; przed tem rozporządzeniem jednak zdążyli już zjeść sporo i ostatnich. Świnie wybrali wszystkie, drób wszystek. Koni... zostało; naprzykład wieś Czarnia miała przed wojną 96 koni, a po ustąpieniu Niemców zostały cztery — niedobitki. Kiedy Niemiec Moskala pędził dalej, ludzie z naszych wiosek zapuszczali się w strony przasnyskie, ciechanowskie, za Ostrołękę i tam kupili sobie coś-niecoś koni i bydła, aby módz dalej żyć i pracować na wyżywienie siebie swoich. Nie zaznali jednak puszczanie i teraz spokoju. Rozpoczęły się wnet spisy i zapisy wszystkiego, co żyło, i tego, co było martwe. 0 wszystkiem niemiecki urzędnik wiedzieć musiał, chociaż nie o wszystkiem wiedzieć był powinien. Znakomite usługi oddali Niemcom polscy donosiciele. U Niemców wysłużyli sobie oprócz cygara łaskawe obejście, za to u Polaków chyba to, żeby im w twarz napluć; otóż ci wyśpiewali żandarmom wszystko: gdzie co jest, ile czego, jaki gatunek, jaka wartość. Nieładnie też spisali się niektórzy wójci; co prawda, wybierały ich nie gminy, tylko sami żandarmi niemieccy przybierali sobie do służby, do pomocy. To też taki żandarmski wójt patrzył w żandarma, jak w jakiego Wilusia, poza żandarmem nie miał z kim w gminie porozmawiać, gdyż oprócz żandarmów, których pokornie słuchać musiał, wszystkim innym w gminie twardo rozkazywał. Tak samo niektórzy sołtysi uważali się za podnóżki żandarmskiego buta.
Dziwna rzecz, że potężny Niemiec, z którym, według jego mniemania, był „giermański Bóg“, bał się w Polsce nawet chorych i umarłych. Widywaliśmy, jak trumnom ze zmarłymi towarzyszył na cmentarz żołdak niemiecki z karabinem. Chorych do spowiedzi z braku koni ciągnęli biedni ludziska sami, najczęściej także pod dozorem żołnierza z karabinem. Zabraniano także ludziom chodzić w niedzielę do kościoła, choć kościół i wioski należące do parafji były o kilka wiorst od granicy bojowej. Niemcy byli u nas bardzo gospodarni i pracowici; pracowitość ich jednak, choć godna naśladowania, z drugiej strony miała na celu tylko udrękę ludu puszczańskiego. Choć codzień pędzili puszczan do roboty, do naprawy dróg i mostów, to najciężej jednak kazali pracować w niedziele i święta. Łzawą też mieli niektórzy ludzie Wielkanoc w roku 1915,— i w pracy i poście. Niemcy wogóle licho żywili swych pracowników, Polaków, w Wielki Piątek jednak chętnie karmili ich mięsem; za to w Wielką Niedzielę kazano im odkopać dół z ziemniakami, rozumie się cudzemi, i najeść się do syta. Tak było w Surowem, w Wiartołowie. Puszczanie, gorliwi katolicy, rwali się na Wielkanoc do kościoła na nabożeństwo, Niemiec, szyderca, nie puścił jednak, kazał i sypać groble. Choć lasów rządowych było bardzo dużo w gminie Wachu, to jednak najmilej było Niemcowi, gdy kazał rozbierać budynki gospodarskie — domy, stodoły i robił sobie z nich mosty. Aby dać prawdziwy obrazek pruskiej u nas gospodarki, przyznać należy, że czasem niemiaszki świadczyły puszczanom i coś dobrego. Otóż czasem z kuchni żołnierskich karmiono i ludność niewojskową, wygnańców. Szczepiono ospę. Ale jakże gorliwie Niemcy wszystko to fotografowali, aby w gazetach zagranicznych przedstawiać na obrazkach, jak to oni czule opiekują się polskim ludem! Tak to wojsko pruskie żyło i gospodarzyło w gminie Wachu. Aż około 25 lipca 1915 r., pobiwszy i popędziwszy dalej Moskali, samo za nimi poszło. Odetchnęły wioski. Zdawało się ludziom, iż dola ich na lepszą się odmieni. Puszcza bogata w lasy, a lasy to pokusa... Puszczanie byli srodze zniszczeni, spaleni, budynki porozbierane, na ogień porąbane. Otóż niektórzy ze względu na swe zniszczenie, inni ze względu na swobodę, gdyż wojska nie było, puścili się w las; zaczęli drzewa rąbać i zwozić, aby budynki zniszczone załatać, i mieć przy czem jeść ugotować. Robotę tę jednak wkrótce przerwali urzędnicy niemieccy, którzy zjechali rządzić zdobytą Polską. Przyszły Niemcy z Brandenburgji, Meklemburgji, chłopy rosłe, przyszły rozmaite „landraty", „hofraty", „szefy“, nadleśni, podleśni, rozmaite żandarmskie „wachmajstry". Jedni z nich przybrali sobie do pomocy żydów i żydówki; drudzy, jak żandarmi, poszukali sobie z polskich chłopów sprzedawczyków — i poczęło to wszystko rządzić i panować. Rabunek trwał dalej, wszelka praca czy " to w polu, czy w lesie, wykonywała się tylko na pożytek Niemców. Przypomnieć trzeba, że wojsko niemieckie siedziało na Puszczy Kurpiowskiej, na przestrzeni 8 wiorst od pruskiej granicy, całe pół roku; wyjedli przeto Niemcy prawie wszystkie krowy; dopiero przy końcu swego u nas pobytu wydali rozporządzenie: „kto ma tylko jedną krowę, temu ostatniej nie zabierać"; przed tem rozporządzeniem jednak zdążyli już zjeść sporo i ostatnich. Świnie wybrali wszystkie, drób wszystek. Koni... zostało; naprzykład wieś Czarnia miała przed wojną 96 koni, a po ustąpieniu Niemców zostały cztery — niedobitki. Kiedy Niemiec Moskala pędził dalej, ludzie z naszych wiosek zapuszczali się w strony przasnyskie, ciechanowskie, za Ostrołękę i tam kupili sobie coś-niecoś koni i bydła, aby módz dalej żyć i pracować na wyżywienie siebie swoich. Nie zaznali jednak puszczanie i teraz spokoju. Rozpoczęły się wnet spisy i zapisy wszystkiego, co żyło, i tego, co było martwe. 0 wszystkiem niemiecki urzędnik wiedzieć musiał, chociaż nie o wszystkiem wiedzieć był powinien. Znakomite usługi oddali Niemcom polscy donosiciele. U Niemców wysłużyli sobie oprócz cygara łaskawe obejście, za to u Polaków chyba to, żeby im w twarz napluć; otóż ci wyśpiewali żandarmom wszystko: gdzie co jest, ile czego, jaki gatunek, jaka wartość. Nieładnie też spisali się niektórzy wójci; co prawda, wybierały ich nie gminy, tylko sami żandarmi niemieccy przybierali sobie do służby, do pomocy. To też taki żandarmski wójt patrzył w żandarma, jak w jakiego Wilusia, poza żandarmem nie miał z kim w gminie porozmawiać, gdyż oprócz żandarmów, których pokornie słuchać musiał, wszystkim innym w gminie twardo rozkazywał. Tak samo niektórzy sołtysi uważali się za podnóżki żandarmskiego buta.
Część 3
Mieli więc żandarmi wśród Polaków swoje wierne sługi, niby pieski gończe. które węszyły po domach, oborach, stajniach, polach, drogach, łąkach; obowiązkiem ich było wywęszyć, kto żarna ukrywa, kto nie oddał Niemcom konia, kto schował krowę, cielaka, gdzie kto ma masło, sery, jajka i inne przysmaki. Otóż taki szpieg (było ich w gminie Wachu dwóch: ... Wacha i ... z Zawad) opornego puszczanina przyprowadzał do żandarmów, tam oporny pozbywał się darmo konia, krowy, cielaka — i innych rzeczy, płacił karę, brał baty i z płaczem albo wracał do domu, albo szedł w dybki i do więzienia. Postrachem gminy byli żandarmi Niemcy: Rogowski, Janus, Mitelejder i owi dwaj ich płatni pachołkowie — Polacy! Ile koni wybrali oni z gminy bez pieniędzy, ile bydła, ile kamieni żarnowych, ile kar przez nich gmina zapłaciła, ilu gminiaków, skrępowanych powrozami, siedziało w więzieniu o głodzie, bez kawałka chleba, ile wzięto kijów a batów! Ile to oni łez wycisnęli z oczu biednych puszczan, nikt tego dzisiaj już nie policzy, ale pamiętać będzie do grobowej deski. Gdzie jednak podziały się męztwo i odwaga puszczan, tych, którzych pradziadowie Szweda bili? Wadą dzisiejszego puszczanina było, że bity i prześladowany cierpiał i milczał. Kiedy bowiem przed wyższą władzą niemiecką wydało się straszne znęcanie się żandarmów, owe kije i baty, kiedy przeprowadzono śledztwo, nikt z bitych, widocznie ze strachu, nie chciał się nawet przyznać, że był bity, nie wystąpił w obronie swych praw, dał w sobie ze strachu pohańbić godność ludzką. Śledztwo niemieckie znalazło, że wszystko było w porządku, żandarmi niewinni, a tylko ktoś niegodziwie ich spotwarzył. Niektórzy inni puszczanie też zastosowali się do przysłowia: „między jakie wleziesz ptaki, bądź też taki“. Ten i ów w owego ptaka niemieckiego wpatrywał się nader wdzięcznie, słodko, przymilnie. Maleńki człowiek stawał się znacznie wyższym, gdy wszedł w znajomość z żandarmem pruskim; jeszcze większym, gdy żandarm rękę mu podał; jeszcze większym, gdy żandarm raczył przyjść do jego chaty na chrzciny, wesele; a jeszcze większym, gdy obydwaj żandarmi wraz ze swemi pannami dom jego nawiedzili. Zdawało się niektórym, że to zaszczyt bodaj powitać po niemiecku tego, który bił Francuzów i Moskali. Takiego — myśleli sobie — nie wstyd i pocałować. Szczęściem, owych miłośników niemieckich było bardzo mało. Puszcza kurpiowska wogóle, a przeto gmina Wach, to — ziemia uboga; dużo tu nieużytków, piaski, błota, trocha ziemi lepszej. Słabe zawsze dawała Puszcza utrzymanie swoim mieszkańcom: nie starczyło tu nigdy i przed wojną chleba do nowych sprzętów. Niemiec jednak nie miał miłosierdzia, nie uwzględniał ubóstwa mieszkańców, najpierw żarna zabrał, potem zabierał zboże. Na 20 tysięcy okolicznych mieszkańców pozostawiono jeden wiatrak w Myszyńcu; dalsze wioski miały do niego około czterech mil. Trudno sobie wyobrazić, jak gorzka za Niemca była dola mieszkańców. Gmina Wach na Puszczy Kurpiowskiej popełniła jeden duży błąd: nie zgodziła się na tę ilość mięsa, jaką Niemiec kazał sobie wydawać. Gminiacy rozgoryczeni tem, że już wojsko dawniej bydło wyjadło, uważali, że należy się im jakaś ulga. Otóż gruby zawód ich spotkał. Niemiec nie obliczał mięsa na funty, brał bydła, ile chciał. Wieś Surowe dała odrazu zgórą trzydzieścioro bydląt; niedłuziutko, bo w cztery tygodnie potem toż samo Surowe dać znowu musiało 66 bydląt! Zdawało się, że szarańcza niemiecka zje bydło puszczańskie, lasy i samych puszczan. Całe lasy padały pod niemiecką piłą i siekierą. Krwawiły się drzewa, bo Niemiec kazał ich niszczyć tysiące tysięcy. Z poranionych drzew spływały na pożytek Niemców, jak łzy, wielkie krople żywicy. Płakał las puszczański, płakał mieszkaniec Puszczy, a śmiał się tylko łupieżca — i jego pomocnicy. Robocizna w lesie, jakkolwiek płatna, niewiele też Niemców kosztowała, gdyż był przymus roboczy; kto raz nie poszedł rąbać, raz nie pojechał wozić za zapłatą, choćby z ważnego powodu, długo potem za karę darmo musiał rąbać i wozić. Wielkimi stali się też w owych czasach leśnicy, Polacy. Służyli Moskalom, a potem buty zdarli, aby się na służbę niemiecką dostać; w tym czasie Niemcy trzęśli Europą, więc też i każdy leśnik wysługujący się Niemcom myślał, że i on, jeżeli nie Europą, to Puszczą Kurpiowską mocno trząść będzie. A czasem trzęsienie — naprzykład gruszek — też coś warte. Gorliwie też służyli leśnicy Niemcom. Nie wzruszało ich to, że ich właśni bracia, puszczanie, przez nich kary płacą, łzy leją. Nic to! niech co chce będzie, byleby zysk niemiecki nie przepadł! Niech Niemiec wszystkie lasy do Prus wywiezie, nic to! Z jakąż rączością, niby młode jelonki, rzucili się leśnicy do oceniania drzewa, leżącego na podwórzach u niektórych puszczan! Jak starannie oceniali nawet koły płotach, nawet dziury w budynkach świeżem drzewem załatane; a przecież te dziury porobiło wojsko niemieckie! Jak gorliwie pilnowali niemieckiego dobra, jak pomagali rąbać lasy, a wywozić, a żywicę wybierać, a jak gorliwie puszczan na kary zapisywali! Naprawdę, gorliwość leśników warta była lepszej sprawy. Dodać należy, że Niemcy zwrócili trochę strat poszkodowanym przez wojnę. Nie z poczucia sprawiedliwości, wcale nie! Ale niech Europa wie, że Niemiec łaskawy, sprawiedliwy pan, szkody zwraca. A jak je zwracali naprawdę? Poszkodowanemu należało się za straty 200 marek, a drzewo które był sobie dawniej zrąbał i pozwoził, oceniono na 250 marek; dopłacił przeto sądowi niemieckiemu 50 marek i odszedł... wynagrodzony. Stratę za dwie krowy i konia oceniono na 100 marek, — tak pisano w kwitach, drzewo zaś, które gospodarz miał przysposobione zdawna na budowę, ocenili Niemcy na 90 marek, dostał przeto 10 marek dopłaty i znowu mógł iść do domu... szczęśliwy.
Część 4
Minęła jednak potęga Niemców. Jak rozleli się po świecie, tak znowu cofnęły się ich fale do dawnych pruskich rzek. Smutno być musiało tym, którzy Niemcom służyli, że opiekunowie ich opuścili; oni może myśleli, że już zawsze wpatrywać się będą w oblicze niemieckie i w mosiężny czub na głowie Niemca. Stało się jednak inaczej. Raz, jednego poniedziałku, Niemiec-opiekun opuścił swe sługi, nie zabrał ich z sobą, krzyżów żelaznych na piersi nie dał (czasami tylko pięścią w głowę, ale przecie to był ich „tato“). A cóż stałego jest pod słońcem?: Przemijają państwa i trony, przemija chwała tego świata, przemija radość, kończy się ból, gdyż wszystko na świecie ma koniec. Przeto i dla tych nielicznych w gminie Wachu zwolenników Niemców przyszedł dzień, w którym „Bóg giermański" opuścił Niemców, a Niemcy opuścili Polskę i maluczką gromadkę swych polskich przyjaciół. Dnia 9 listopada 1918 roku najserdeczniejsi opiekunowie gminy Wachu, żandarmi Mitelejder i Rogowski, choć chwiała się mocno potęga Niemców, wydali jeszcze jednak sołtysom rozporządzenie, aby podwody pod żandarmów przyszły pojutrze, to jest w poniedziałek; mieli zamiar odwiedzać i uszczęśliwiać niektórych gminiaków: może tam jeszcze znajdzie się co do roboty, może jeszcze gdzie jest koń nieznaczony, może kamień żarnowy, a może ktoś tam ukrył trochę żyta, lub mąki; przeto opłaciłoby się jeszcze wyjechać na zarobek. Tymczasem: „chłop strzela, a Pan Bóg kule nosi“. Tak-ci też i Niemiec — zamierzył, ale nie wykonał. Dzień 10 listopada 1918 roku — to dzień zwycięztwa polskiego, to dzień, w którym Bóg Wszechmocny wejrzał łaskawie na niedolę naszego narodu. Potężny Niemiec w tym dniu i w dniach następnych ze strachem opuszczał Polskę. Usunęli się z żalem i opiekunowie-żandarmi z gminy Wacha. Odetchnął lud puszczański, zdumiał się. Jakaż to potęga zmusiła Niemców usunąć się z Polski? Gazety rozpisywać się poczęły o wielkiej radości Polaków z powodu rozbrajania i usuwania Niemców z Polski. Okrzyk: „młodzież polska odebrała broń i wyrzuciła Niemców z kraju!" — radośnie rozbrzmiewał wokoło. Okrzyk ten był w maleńkiej tylko części usprawiedliwiony. Wszak ci Niemcy byli u nas: cztery lata, było ich miejscami mało — kilku zaledwie w gminie, tych kilku rządziło tysiącami. Nigdy jednak przedtem i nigdzie młodzież nie rozbrajała i nie wyrzucała Niemców, gdyż było to niemożliwe. Nadszedł czas i oto Pan Bóg wygnał Niemców, a młodzież polska była "tylko w ręku Boga maluczkiem narzędziem. Jasne tedy dnie nastały na Puszczy, olbrzymie brzemię gniotące barki nasze nagle spadło z ramion. Puszczanin przecierał oczy, spozierając wokoło zdumiony, że tak łatwo stał się wolnym. A przecież Niemiec — to była potęga, która, zdawało się, że cały świat przydusi. Dziw, dziw, jak rozprysła się na strzępy żelazna jego moc! Zaczęły się w wioskach naszej gminy dociekania i narady, co będzie i jak będzie dalej? Oczy zwracano w stronę Ostrołęki. Przecież Ostrołęka z Warszawy otrzyma rozporządzenia i nam je obwieści, przecież jakiś rząd nastanie, jakaś głowa, która nami pokieruje. Kierować będzie nami już nie ojczym, nie wróg, lecz swój — przeto ojciec. Ponieważ po tylu latach niewoli pozwolił nam Bóg doczekać wolności ukochanej Ojczyzny, więc wszyscy synowie Polski jak jeden pewnie zawołają: „Bądź pozdrowiona, Ojczyzno polska! Bądź nam wielka, potężna, bądź Matką naszą! My na życie i śmierć dzieci Twoje!" Przez wiele dni spoglądała Puszcza w stronę Ostrołęki. Ale ztamtąd nikt się nie zjawiał. Cisza! Tylko ci, co się byli trocha z Niemcami pokumali, nie szczędzili nóg, docierali do Ostrołęki, aby poczerniwszy się za Niemca sadzą, wybielić tam i siebie i sobie podobnych... A może przy zapobiegliwości i sprycie, przerzuciwszy płaszcz na drugie ramię, - już teraz polskie, - może... może i... przy dawnym urzędziku pozostać. Czasem przeczucie nie zawodzi, zawsze „kuj żelazo, dopóki gorące"; tylko partacz wybije „bzika", a byle była główka, a przebiegłość, to coś więcej wykręcić można. Pomimo próśb, aby owych przyjaciół niemieckich usunięto z urzędów i zastąpiono przez pracowników szczerze polskich, większa ich cześć pozostała na dawnych stanowiskach, a niektórzy aż do dzisiejszego dnia je zajmują. Po odejściu Niemców, choć słońce wolności zajaśniało nad ziemią polską, to jednak wiały wietrzyki takie dziwne, tak w poszumie ich czuć było jeszcze niezupełny rozbrat z niemczyzną, że chwilami zdawało się, jakby szumiały: „Niemcze! wróć jeszcze!" A tu jeszcze przyjechał ktoś z Ostrołęki, mówił dużo, a zaznaczał: „Będzie to a to tak, jak było za Niemca." Lud puszczański wiedział, że za Niemca było źle, gdyż odczuł to i na własnym majątku i na własnej skórze, to też mowa owego przybysza z Ostrołęki wywarła na puszczan wrażenie, jakby im kto wsypał zarzewia za pazuchę. Rozgoryczył się lud puszczański, wierzył jednak, że w wolnej Polsce, choć nie zaraz, to później, ale musi być lepiej. Tą nadzieją puszczanie żyją i wierzą niezachwianie w Polskę wielką i potężną, a sprawiedliwą. Wszelakoż na Puszczy Niemca już niema, bo uciekł 10 listopada. Młodzież przeto puszczańska, a i niektórzy starsi, aby ten ważny wypadek godnie uczcić, powydobywali z ukrycia rozmaitą broń, i starą, i nową, i połamaną, i powiązaną, i zwykłe strzelby-pojedynki, i niemieckie karabiny wojskowe, i grzmieć zaczęli na całą gminę Wach i w dzień i w nocy, jakby chcieli wszystkich ucieszyć, jak samych siebie. Strzelano przeto ochoczo, a i szczęśliwie, gdyż nie postrzelono nikogo. Że jednak wszystko ma swój koniec — przeto i strzelanie, choć dla strzelających miłe, skończyć się musiało. Na bok tedy strzelby! Do roboty wziąć się trzeba! Swoboda miła, ale żyć potrzeba. Znowu jednak pokusa, żeby skorzystać i przywieźć trochę drzewa, jako że w lasach się mieszka, a drzewa aż proszą, żeby je przewieźć z lasu na podwórze.
Część 5
Po jakimś czasie rozeszła się pogłoska, że w Ostrołęce tworzy się policja państwowa. W gminie wszczął się ruch. Zaczęli zgłaszać się chętni na policjantów, czy kto pisał prosto, czy nie prosto, czy wcale krzywo, czy zupełnie nie pisał. Próbowało wielu: a może się dostanę, bo to i płaca ładna, i u ludzi większa cześć i względy. A na roli praca ciężka, a ziemia czarna, brudzi mocno, i pracować trzeba nie 8 godzin, ale i 13, i 20, i to jeszcze nieraz lichy z tej pracy dochód. Z lekkiem sercem rzucał też, niejeden kilkumorgowe gospodarstwo, inny rzemiosło: szewctwo, ciesielstwo, i przywdziewał mundur policjanta. Choć na Puszczy na 20 tysięcy ludności były tylko dwie szkoły: jedna w Myszyńcu, druga w Wachu, puszczanie jednak uważali, że mogliby niejeden urząd zająć, czy to policjanta, czy leśnika, podleśnego, pomniejszego komisarza, posła do sejmu i t. d. Było to, co prawda, nietylko u nas, ale i gdzieindziej. Każdy człowiek dąży do tego, aby mu było lepiej, w obecnych zaś czasach owa lepszość według niektórych polega na tem, żeby więcej było marek. Cała usilność zmierza tedy do zdobycia marki. To też w niektórych okolicach Polski powstawały tajemne gorzelnie, na Puszczy zaś — karczmy, wcale jednak nie tajemne. W Ameryce, jak pisały gazety, kasowano gorzelnie, browary, karczmy, tam uważano, że bez tych zakładów naród będzie silniejszy, zdrowszy. U nas myślano: będzie ludziskom, wskutek wojny utrapionym i zubożałym, o tyle milej, o ile więcej będą mieli składów z gorzałką, że tam zaś od wódki i piwa rozum się zaciemnia i nogi się chwieją, to i cóż komu do tego, - mówiono, - jeżeli sam pijący uważa to za dobre dla siebie? W gminie Wachu na chlubę jej mieszkańców, karczem nie było. Jak mi wiadomo, kościelna wieś Czarnia powzięła nawet w roku 1916 uchwałę, aby żyd w Czarni nie mieszkał i karczmy nie było. Na skutek tej uchwały Niemiec, pierwszy w świecie spijacz koniaków i piwa, choć dla siebie wódkę i piwo z Prus sprowadzał, karczmy jednak w Czarni otworzyć nie pozwolił. Choć nietylko żydzi, ale i młode, przymilne żydówki prosiły żandarmów niemieckich, aby i one same, i ich rodzice, i ich bracia w Czarni zamieszkać mogli, to jednak żandarmi przypomnieli im, iż w Czarni obowiązuje uchwała, podług której ani żydom tam mieszkać, ani karczmy założyć niewolno. Dopiero w roku 1919 nastąpiła odmiana rzeczy i pogląd inny na sprawę zakładania karczem. Niektórzy obywatele wolnej Polski, łasi na łatwy zarobek, tyłków karczmie widzieli możność szybkiego dorobienia się i raj się im otwierał, gdy który zdobył "patent" na karczmę. Aby zdobyć prawo wyszynku, niejeden w sprycie dorównywał żydkowi, a w zabiegach szybkobiegom: wszędzie zdążył być, wszędzie pukał. Wiadomo zaś. że kto pilnie szuka, ten znajdzie i ludzi sprzyjających karczmom, i podpis, gdzieś tam poufnie w kąciku dany. Tak było i we wsi kościelnej Czarni. Ziarnko karczemne nie lubi słońca, kiełkuje w ukryciu, pocichu. O zasianiu wiedzą tylko wtajemniczeni i przychylni pośrednicy i niektórzy inni, komuś tam na przekorę czyniący. Tak było i w Czarni. Proszący o karczmę znalazł parę podpisów za karczmą, uzyskał podpis i pieczęć wójta i przychylne świadectwo przedstawiciela policji. Smutna to rzecz, że byli ludzie, którzy, wiedząc przecie o uchwale przeciwnej karczmom, jednak wolę dobrą na wolę inną odmienili i prośbę za karczmą podpisali. Smutna rzecz, że wójt, uczciwy nawet człowiek, nie rozejrzawszy się. co podpisuje, podanie o karczmę podpisał. I dźwignął się do słońca dom karczemny, tuż przy kościele, wbrew uchwale wiejskiej z l916 roku, wbrew uchwale parafialnej z 9 marca 1919 roku, wbrew przepisom prawnym: "100 sążni od kościoła, 50 od kościelnego ogrodzenia". Nastąpiło takie zestawianie: kościół, obok karczma, tuż przy karczmie zarząd gminny, straż policyjna. A z tego wszystkiego co? Tu się budowało, tu obalało; tu szyło, tu pruło; tu świeczka Bogu, obok ogarek szatanowi. Karczma przypadła do smaku tylko bardzo niewielu. Ogół, czyli gmina, starał się karczmę zamknąć. Zapadła przeto o kwietnia 1919 roku uchwała gminna, podpisana przez gminiaków, przez radę gminną, przez wójta, a nawet i przez tych, co przedtem na karczmę się podpisali. Pocieszająca to rzecz, tylko szkoda, że te chwiejne chorągiewki chylą się zawsze z powiewem nietylko dobrego wiatru. Karczma jednak stała mocno, trudno ją było z miejsca ruszyć. Odpisy uchwały gminnej posyłano do Ostrołęki, do Warszawy, kołatano do rozmaitych zarządów. Lecz tu, działo się tak, jak to pisano w Gazecie Świątecznej z Baranowa: to się nie trafiło z prośbą we właściwe miejsce, to zapóżno, to zawczas, to w międzyczasie. Znamienne to było, że kiedy z Warszawy przyszło zawiadomienie do rady gminnej, iż karczma w Czarni ma być zamknięta, to w tymże samym czasie do policji w Czarni przyszło z Ostrołęki rozporządzenie, aby karczmę czarnieńską pozbawić prawa wyszynku na miejscu, a pozwolić na handel do domów. Nie kijem go — ale delikatniejszem narzędziem — kłonicą! Tak było przez cały rok 1919. Tak ciężko było zapewne z karczmami i w wielu innych miejscach. Dopiero w roku 1920 zawiał wietrzyk nie tak łaskawy na karczmy, to też i po czarnieńskiej — pozostało tylko miejsce, gdzie była, ale jej samej już niemasz! Zginęła gładko!
Część 7
Jak wogóle w Polsce, tak i na Puszczy, a przeto i w gminie Wachu, wojna dużo pogorszyła, zepsuła. Co prawda, któż przez te kilka lat wojny uczył ludzi i czego liczył? Moskal palił i rabował okrutnie, Niemiec rabował i palił jeszcze okrutniej. Puszczanin, patrząc na bezprawia jednych i drugich, gromy z nieba na krzywdzicieli spraszał; kiedy jednak nie widział jawnej kary na ciemięzców, kiedy, przeciwnie, zobaczył, że podczas wojny zbrodnia bywa wynagradzana, rabunek zasługuje na pochwalę, cierpienia ludzkie nikogo nie wzruszają, łzy bywają wyśmiane, najświętsze uczucia wyszydzane, — sam też dużo się odmienił. Niejeden, patrząc na sponiewieranie cnoty, na wzgardę prawa i prawdy, spaczył sobie duszę. Puszczanin i dziś nadstawia ucha, uważa, co tam słychać na święcie, co słychać w kraju; nie uczy się wprawdzie tu, na miejscu, bo szkoła biła prawie nieczynna z braku opału (w czem jest i jego wina, bo gdy przywiezie do szkoły wóz drzewa, to tak mały, że aż sam jego koń śmieje się i z wozu i z ... sumienności gospodarza), uczy się jednak, słysząc, co się dzieje w kraju. Oto ktoś tam w Polsce robić nie chce nawet 8 godzin dziennie (puszczanin pracuje czasem 20 godzin dziennie); ktoś tam stale urządza bezrobocia, za dnie bezrobocia jednak bierze zapłatę. Słychać: piekarze nie chcą chleba piec, szewcy nie chcą butów robić, krawcy ubrań szyć, apteki lekarstw wydawać, służba szpitalna nie chce chorym usłużyć, posłańcy nie chcą nic odnosić, koleje - odwozić. I rozmaici i inni wołają: nie chcemy robić, chcemy marek więcej, bo życie drogie! Znalazł się też ktoś, co zakasował tych wszystkich nierobów, stał się dla nich prawdziwym kleszczem, bo zakazał orać, siać, bronować, zbierać, sprzątać z pola; niech zabraknie dla wszystkich chleba, niech nasycą się markami! Judaszowi, jak pisano w gazetach, kazali bolszewicy wystawić pomnik i w Połtawie, w Rossji. Godnie uczcił jednego ze „swoich“ obecny władca Rossji i najokropniejszy jej gnębiciel Trocki, i wart, żeby go nazwać carem Lejbą Pierwszym. Pytanie jednak, czy tenże żółtokędzierzawy Judasz nie działa czasem i w Polsce? Pytanie, czy zwolennicy jego u nas nie zamierzają też uczcić Judasza pomnikiem? Tylko czekać, aż zaczną nawoływać do składek na Judasza. Zdaje się jednak, że ten Judasz ustawicznie przebiega Polskę i płata bezkarnie rozmaite figle, nie jakieś tam niewinne figielki, ale szkodliwe dla Polski, poniżające, boleśne. Praca zbogaca naród — Judasz każe nie pracować; jedność daje siłę narodowi — Judasz pracuje nad burzeniem jedności; dzieci jednej rodziny, Polski, winny się miłować —Judasz chytrze w gnia-zda orle sadowi sępy, wrony i śmieciuchy. Oj, zaśmieca Judasz; kraj nasz Polski, a już zbrodnię popełnia okrutną, kiedy przeszkadza ziemi polskiej szumieć zbożem rozmaitem! Głód, — a ziemia nieobsiana z winy Judasza. Dzieci polskie głodne, chore, umierają z winy Judasza. Wstrętne! „Od powietrza, głodu, ognia i wojny i... od Niemca zachowaj nas. Panie!" Należy jednak oddać Niemcowi sprawiedliwość, że gospodarz był z niego przezorny. Roztropność wskazywała mu, żeby i tym. którzy w Niemczech pozostali w miastach i wsiach, w fabrykach i na roli, coś z Polski przesłać na pamiątko, na pożytek, na pociechę. To też posyłali z Polski: konie, krowy, świnie, szynki, masło, jaja i t. d. Inni z miast polskich posyłali swoim dziewkom do Prus jedwabie, sukna, płótna i inne podarunki. Najbardziej jednak dbali Niemcy o żyto, pszenicę, jęczmień i owies, bo to grunt i podstawa istnienia. Wojsko niemieckie musiało jeść, żeby żyć i bić (aby jednak wkońcu być pobitem!). Dla wojska trzeba było orać i siać. To też Niemcy nakazywali, żeby ziemia polska była obsiana i obsadzona. Widzieliśmy, jak Niemiec, choć nie dał ziarna, dawał jednak konie wojskowe do roboty przy zasiewach. Gdzie koni nie starczyło, tam kazał nawóz na plecach nosić i rolę szpadlami kopać. Niemiec przy uprawie nie pozwolił bawić się w judaszowskie bezrobocia. Wiadomo, że o głodzie mądry będzie głupim, waleczny — słabym, bogaty — nędzarzem; niewielka z głodnych pociecha! Żeby żyć, trzeba jeść, żeby było co jeść, trzeba pracować.. Ponieważ ziemia jest karmicielką żywych, trzeba, żeby ani łokieć polskiej ziemi nie leżał ugorem. Kto ma rozum i sumienie, ten użyje wszelkiej władzy rozumu, sumienia i wymowy w tym celu, żeby synowie i córki polskie pracujący na roli nie cofali rąk od pługa, brony, kosy i sierpa, lecz owszem, aby z ukochaniem samego trudu przykładali ręce do ciężkiej i znojnej pracy, bo praca ich rąk ma żywić Matkę, polską Ojczyznę. Kto ma rozum i sumienie, ten szkodliwe rzeczy winien usuwać, a pożyteczne wprowadzać. Wszyscy winni pracować, jako dzieci jednej matki, ochoczo, gdyż „praca zbogaca". Wszyscy winni się zjednoczyć w miłości zmierzającej do tworzenia Polski potężnej: „zgoda bowiem buduje, a niezgoda niszczy". Szkoda, że o tych starych prawdach w Polsce zapomniało wielu. Dalej, byłoby też rzeczą wielce pożyteczną wdrożyć w mieszkańców wiosek, że czas — to skarb, którego zwłaszcza dzisiaj nie godzi się marnować. A jednak ileż to drogiego czasu muszą u nas marnować mieszkańcy gminy na ustawiczne podróże z wiosek do miasta powiatowego Ostrołęki. A wszakci z niektórych wsi w gminie Wachu jest do Ostrołęki przeszło 7 mil! Uwzględnić należałoby tak daleką podróż — o suchym chlebie. Szkoda czasu, szkoda zdrowia, szkoda butów. Tem bardziej, że biedny wędrowiec wezwany, przeszedłszy owe 7 mil, dowiaduje się na miejscu, że osoba, która go wzywała, jest dziś sama nieobecna, jutro wróci. Ogłoszono, że nafta, cukier, sól, rzeczy jedne od drugiej potrzebniejsze, już są, już leżą na składzie; okazuje się, po przybyciu do Ostrołęki, że wszystko to dopiero nadejdzie. A kiedy? Niewiadomo! Jeżeli wogóle takie wędrówki są ze szkodą dla ludzi pracujących, to szkodliwe są tem bardziej w czasie zasiewów jesiennych, wiosennych, w czasie żniwa. Należałoby, żeby zarząd gminy, czyli wójt ze swoim pisarzem, służyli trocha więcej jako urząd pośredniczący pomiędzy władzą a ludnością, — zwłaszcza w sprawach mniejszej wagi. Należałoby, żeby nakazy urzędu gminnego były akuratniejsze, ściślejsze. Jasność i ścisłość nakazów oszczędziłaby też niejednej daremnej podróży stójki lub podwoiły. Należałoby, żeby podwody były dawane urzędnikom tylko w sprawach urzędowych, a nie w sprawach, acz dla urzędników pożytecznych — lecz osobistych. Łatwość brania podwód wzbudza w jednych chęć pod różowania, za to dla drugich staje się wielkim ciężarem.
Zet. (pseudonim autora tekstu)
Mieli więc żandarmi wśród Polaków swoje wierne sługi, niby pieski gończe. które węszyły po domach, oborach, stajniach, polach, drogach, łąkach; obowiązkiem ich było wywęszyć, kto żarna ukrywa, kto nie oddał Niemcom konia, kto schował krowę, cielaka, gdzie kto ma masło, sery, jajka i inne przysmaki. Otóż taki szpieg (było ich w gminie Wachu dwóch: ... Wacha i ... z Zawad) opornego puszczanina przyprowadzał do żandarmów, tam oporny pozbywał się darmo konia, krowy, cielaka — i innych rzeczy, płacił karę, brał baty i z płaczem albo wracał do domu, albo szedł w dybki i do więzienia. Postrachem gminy byli żandarmi Niemcy: Rogowski, Janus, Mitelejder i owi dwaj ich płatni pachołkowie — Polacy! Ile koni wybrali oni z gminy bez pieniędzy, ile bydła, ile kamieni żarnowych, ile kar przez nich gmina zapłaciła, ilu gminiaków, skrępowanych powrozami, siedziało w więzieniu o głodzie, bez kawałka chleba, ile wzięto kijów a batów! Ile to oni łez wycisnęli z oczu biednych puszczan, nikt tego dzisiaj już nie policzy, ale pamiętać będzie do grobowej deski. Gdzie jednak podziały się męztwo i odwaga puszczan, tych, którzych pradziadowie Szweda bili? Wadą dzisiejszego puszczanina było, że bity i prześladowany cierpiał i milczał. Kiedy bowiem przed wyższą władzą niemiecką wydało się straszne znęcanie się żandarmów, owe kije i baty, kiedy przeprowadzono śledztwo, nikt z bitych, widocznie ze strachu, nie chciał się nawet przyznać, że był bity, nie wystąpił w obronie swych praw, dał w sobie ze strachu pohańbić godność ludzką. Śledztwo niemieckie znalazło, że wszystko było w porządku, żandarmi niewinni, a tylko ktoś niegodziwie ich spotwarzył. Niektórzy inni puszczanie też zastosowali się do przysłowia: „między jakie wleziesz ptaki, bądź też taki“. Ten i ów w owego ptaka niemieckiego wpatrywał się nader wdzięcznie, słodko, przymilnie. Maleńki człowiek stawał się znacznie wyższym, gdy wszedł w znajomość z żandarmem pruskim; jeszcze większym, gdy żandarm rękę mu podał; jeszcze większym, gdy żandarm raczył przyjść do jego chaty na chrzciny, wesele; a jeszcze większym, gdy obydwaj żandarmi wraz ze swemi pannami dom jego nawiedzili. Zdawało się niektórym, że to zaszczyt bodaj powitać po niemiecku tego, który bił Francuzów i Moskali. Takiego — myśleli sobie — nie wstyd i pocałować. Szczęściem, owych miłośników niemieckich było bardzo mało. Puszcza kurpiowska wogóle, a przeto gmina Wach, to — ziemia uboga; dużo tu nieużytków, piaski, błota, trocha ziemi lepszej. Słabe zawsze dawała Puszcza utrzymanie swoim mieszkańcom: nie starczyło tu nigdy i przed wojną chleba do nowych sprzętów. Niemiec jednak nie miał miłosierdzia, nie uwzględniał ubóstwa mieszkańców, najpierw żarna zabrał, potem zabierał zboże. Na 20 tysięcy okolicznych mieszkańców pozostawiono jeden wiatrak w Myszyńcu; dalsze wioski miały do niego około czterech mil. Trudno sobie wyobrazić, jak gorzka za Niemca była dola mieszkańców. Gmina Wach na Puszczy Kurpiowskiej popełniła jeden duży błąd: nie zgodziła się na tę ilość mięsa, jaką Niemiec kazał sobie wydawać. Gminiacy rozgoryczeni tem, że już wojsko dawniej bydło wyjadło, uważali, że należy się im jakaś ulga. Otóż gruby zawód ich spotkał. Niemiec nie obliczał mięsa na funty, brał bydła, ile chciał. Wieś Surowe dała odrazu zgórą trzydzieścioro bydląt; niedłuziutko, bo w cztery tygodnie potem toż samo Surowe dać znowu musiało 66 bydląt! Zdawało się, że szarańcza niemiecka zje bydło puszczańskie, lasy i samych puszczan. Całe lasy padały pod niemiecką piłą i siekierą. Krwawiły się drzewa, bo Niemiec kazał ich niszczyć tysiące tysięcy. Z poranionych drzew spływały na pożytek Niemców, jak łzy, wielkie krople żywicy. Płakał las puszczański, płakał mieszkaniec Puszczy, a śmiał się tylko łupieżca — i jego pomocnicy. Robocizna w lesie, jakkolwiek płatna, niewiele też Niemców kosztowała, gdyż był przymus roboczy; kto raz nie poszedł rąbać, raz nie pojechał wozić za zapłatą, choćby z ważnego powodu, długo potem za karę darmo musiał rąbać i wozić. Wielkimi stali się też w owych czasach leśnicy, Polacy. Służyli Moskalom, a potem buty zdarli, aby się na służbę niemiecką dostać; w tym czasie Niemcy trzęśli Europą, więc też i każdy leśnik wysługujący się Niemcom myślał, że i on, jeżeli nie Europą, to Puszczą Kurpiowską mocno trząść będzie. A czasem trzęsienie — naprzykład gruszek — też coś warte. Gorliwie też służyli leśnicy Niemcom. Nie wzruszało ich to, że ich właśni bracia, puszczanie, przez nich kary płacą, łzy leją. Nic to! niech co chce będzie, byleby zysk niemiecki nie przepadł! Niech Niemiec wszystkie lasy do Prus wywiezie, nic to! Z jakąż rączością, niby młode jelonki, rzucili się leśnicy do oceniania drzewa, leżącego na podwórzach u niektórych puszczan! Jak starannie oceniali nawet koły płotach, nawet dziury w budynkach świeżem drzewem załatane; a przecież te dziury porobiło wojsko niemieckie! Jak gorliwie pilnowali niemieckiego dobra, jak pomagali rąbać lasy, a wywozić, a żywicę wybierać, a jak gorliwie puszczan na kary zapisywali! Naprawdę, gorliwość leśników warta była lepszej sprawy. Dodać należy, że Niemcy zwrócili trochę strat poszkodowanym przez wojnę. Nie z poczucia sprawiedliwości, wcale nie! Ale niech Europa wie, że Niemiec łaskawy, sprawiedliwy pan, szkody zwraca. A jak je zwracali naprawdę? Poszkodowanemu należało się za straty 200 marek, a drzewo które był sobie dawniej zrąbał i pozwoził, oceniono na 250 marek; dopłacił przeto sądowi niemieckiemu 50 marek i odszedł... wynagrodzony. Stratę za dwie krowy i konia oceniono na 100 marek, — tak pisano w kwitach, drzewo zaś, które gospodarz miał przysposobione zdawna na budowę, ocenili Niemcy na 90 marek, dostał przeto 10 marek dopłaty i znowu mógł iść do domu... szczęśliwy.
Część 4
Minęła jednak potęga Niemców. Jak rozleli się po świecie, tak znowu cofnęły się ich fale do dawnych pruskich rzek. Smutno być musiało tym, którzy Niemcom służyli, że opiekunowie ich opuścili; oni może myśleli, że już zawsze wpatrywać się będą w oblicze niemieckie i w mosiężny czub na głowie Niemca. Stało się jednak inaczej. Raz, jednego poniedziałku, Niemiec-opiekun opuścił swe sługi, nie zabrał ich z sobą, krzyżów żelaznych na piersi nie dał (czasami tylko pięścią w głowę, ale przecie to był ich „tato“). A cóż stałego jest pod słońcem?: Przemijają państwa i trony, przemija chwała tego świata, przemija radość, kończy się ból, gdyż wszystko na świecie ma koniec. Przeto i dla tych nielicznych w gminie Wachu zwolenników Niemców przyszedł dzień, w którym „Bóg giermański" opuścił Niemców, a Niemcy opuścili Polskę i maluczką gromadkę swych polskich przyjaciół. Dnia 9 listopada 1918 roku najserdeczniejsi opiekunowie gminy Wachu, żandarmi Mitelejder i Rogowski, choć chwiała się mocno potęga Niemców, wydali jeszcze jednak sołtysom rozporządzenie, aby podwody pod żandarmów przyszły pojutrze, to jest w poniedziałek; mieli zamiar odwiedzać i uszczęśliwiać niektórych gminiaków: może tam jeszcze znajdzie się co do roboty, może jeszcze gdzie jest koń nieznaczony, może kamień żarnowy, a może ktoś tam ukrył trochę żyta, lub mąki; przeto opłaciłoby się jeszcze wyjechać na zarobek. Tymczasem: „chłop strzela, a Pan Bóg kule nosi“. Tak-ci też i Niemiec — zamierzył, ale nie wykonał. Dzień 10 listopada 1918 roku — to dzień zwycięztwa polskiego, to dzień, w którym Bóg Wszechmocny wejrzał łaskawie na niedolę naszego narodu. Potężny Niemiec w tym dniu i w dniach następnych ze strachem opuszczał Polskę. Usunęli się z żalem i opiekunowie-żandarmi z gminy Wacha. Odetchnął lud puszczański, zdumiał się. Jakaż to potęga zmusiła Niemców usunąć się z Polski? Gazety rozpisywać się poczęły o wielkiej radości Polaków z powodu rozbrajania i usuwania Niemców z Polski. Okrzyk: „młodzież polska odebrała broń i wyrzuciła Niemców z kraju!" — radośnie rozbrzmiewał wokoło. Okrzyk ten był w maleńkiej tylko części usprawiedliwiony. Wszak ci Niemcy byli u nas: cztery lata, było ich miejscami mało — kilku zaledwie w gminie, tych kilku rządziło tysiącami. Nigdy jednak przedtem i nigdzie młodzież nie rozbrajała i nie wyrzucała Niemców, gdyż było to niemożliwe. Nadszedł czas i oto Pan Bóg wygnał Niemców, a młodzież polska była "tylko w ręku Boga maluczkiem narzędziem. Jasne tedy dnie nastały na Puszczy, olbrzymie brzemię gniotące barki nasze nagle spadło z ramion. Puszczanin przecierał oczy, spozierając wokoło zdumiony, że tak łatwo stał się wolnym. A przecież Niemiec — to była potęga, która, zdawało się, że cały świat przydusi. Dziw, dziw, jak rozprysła się na strzępy żelazna jego moc! Zaczęły się w wioskach naszej gminy dociekania i narady, co będzie i jak będzie dalej? Oczy zwracano w stronę Ostrołęki. Przecież Ostrołęka z Warszawy otrzyma rozporządzenia i nam je obwieści, przecież jakiś rząd nastanie, jakaś głowa, która nami pokieruje. Kierować będzie nami już nie ojczym, nie wróg, lecz swój — przeto ojciec. Ponieważ po tylu latach niewoli pozwolił nam Bóg doczekać wolności ukochanej Ojczyzny, więc wszyscy synowie Polski jak jeden pewnie zawołają: „Bądź pozdrowiona, Ojczyzno polska! Bądź nam wielka, potężna, bądź Matką naszą! My na życie i śmierć dzieci Twoje!" Przez wiele dni spoglądała Puszcza w stronę Ostrołęki. Ale ztamtąd nikt się nie zjawiał. Cisza! Tylko ci, co się byli trocha z Niemcami pokumali, nie szczędzili nóg, docierali do Ostrołęki, aby poczerniwszy się za Niemca sadzą, wybielić tam i siebie i sobie podobnych... A może przy zapobiegliwości i sprycie, przerzuciwszy płaszcz na drugie ramię, - już teraz polskie, - może... może i... przy dawnym urzędziku pozostać. Czasem przeczucie nie zawodzi, zawsze „kuj żelazo, dopóki gorące"; tylko partacz wybije „bzika", a byle była główka, a przebiegłość, to coś więcej wykręcić można. Pomimo próśb, aby owych przyjaciół niemieckich usunięto z urzędów i zastąpiono przez pracowników szczerze polskich, większa ich cześć pozostała na dawnych stanowiskach, a niektórzy aż do dzisiejszego dnia je zajmują. Po odejściu Niemców, choć słońce wolności zajaśniało nad ziemią polską, to jednak wiały wietrzyki takie dziwne, tak w poszumie ich czuć było jeszcze niezupełny rozbrat z niemczyzną, że chwilami zdawało się, jakby szumiały: „Niemcze! wróć jeszcze!" A tu jeszcze przyjechał ktoś z Ostrołęki, mówił dużo, a zaznaczał: „Będzie to a to tak, jak było za Niemca." Lud puszczański wiedział, że za Niemca było źle, gdyż odczuł to i na własnym majątku i na własnej skórze, to też mowa owego przybysza z Ostrołęki wywarła na puszczan wrażenie, jakby im kto wsypał zarzewia za pazuchę. Rozgoryczył się lud puszczański, wierzył jednak, że w wolnej Polsce, choć nie zaraz, to później, ale musi być lepiej. Tą nadzieją puszczanie żyją i wierzą niezachwianie w Polskę wielką i potężną, a sprawiedliwą. Wszelakoż na Puszczy Niemca już niema, bo uciekł 10 listopada. Młodzież przeto puszczańska, a i niektórzy starsi, aby ten ważny wypadek godnie uczcić, powydobywali z ukrycia rozmaitą broń, i starą, i nową, i połamaną, i powiązaną, i zwykłe strzelby-pojedynki, i niemieckie karabiny wojskowe, i grzmieć zaczęli na całą gminę Wach i w dzień i w nocy, jakby chcieli wszystkich ucieszyć, jak samych siebie. Strzelano przeto ochoczo, a i szczęśliwie, gdyż nie postrzelono nikogo. Że jednak wszystko ma swój koniec — przeto i strzelanie, choć dla strzelających miłe, skończyć się musiało. Na bok tedy strzelby! Do roboty wziąć się trzeba! Swoboda miła, ale żyć potrzeba. Znowu jednak pokusa, żeby skorzystać i przywieźć trochę drzewa, jako że w lasach się mieszka, a drzewa aż proszą, żeby je przewieźć z lasu na podwórze.
Część 5
Po jakimś czasie rozeszła się pogłoska, że w Ostrołęce tworzy się policja państwowa. W gminie wszczął się ruch. Zaczęli zgłaszać się chętni na policjantów, czy kto pisał prosto, czy nie prosto, czy wcale krzywo, czy zupełnie nie pisał. Próbowało wielu: a może się dostanę, bo to i płaca ładna, i u ludzi większa cześć i względy. A na roli praca ciężka, a ziemia czarna, brudzi mocno, i pracować trzeba nie 8 godzin, ale i 13, i 20, i to jeszcze nieraz lichy z tej pracy dochód. Z lekkiem sercem rzucał też, niejeden kilkumorgowe gospodarstwo, inny rzemiosło: szewctwo, ciesielstwo, i przywdziewał mundur policjanta. Choć na Puszczy na 20 tysięcy ludności były tylko dwie szkoły: jedna w Myszyńcu, druga w Wachu, puszczanie jednak uważali, że mogliby niejeden urząd zająć, czy to policjanta, czy leśnika, podleśnego, pomniejszego komisarza, posła do sejmu i t. d. Było to, co prawda, nietylko u nas, ale i gdzieindziej. Każdy człowiek dąży do tego, aby mu było lepiej, w obecnych zaś czasach owa lepszość według niektórych polega na tem, żeby więcej było marek. Cała usilność zmierza tedy do zdobycia marki. To też w niektórych okolicach Polski powstawały tajemne gorzelnie, na Puszczy zaś — karczmy, wcale jednak nie tajemne. W Ameryce, jak pisały gazety, kasowano gorzelnie, browary, karczmy, tam uważano, że bez tych zakładów naród będzie silniejszy, zdrowszy. U nas myślano: będzie ludziskom, wskutek wojny utrapionym i zubożałym, o tyle milej, o ile więcej będą mieli składów z gorzałką, że tam zaś od wódki i piwa rozum się zaciemnia i nogi się chwieją, to i cóż komu do tego, - mówiono, - jeżeli sam pijący uważa to za dobre dla siebie? W gminie Wachu na chlubę jej mieszkańców, karczem nie było. Jak mi wiadomo, kościelna wieś Czarnia powzięła nawet w roku 1916 uchwałę, aby żyd w Czarni nie mieszkał i karczmy nie było. Na skutek tej uchwały Niemiec, pierwszy w świecie spijacz koniaków i piwa, choć dla siebie wódkę i piwo z Prus sprowadzał, karczmy jednak w Czarni otworzyć nie pozwolił. Choć nietylko żydzi, ale i młode, przymilne żydówki prosiły żandarmów niemieckich, aby i one same, i ich rodzice, i ich bracia w Czarni zamieszkać mogli, to jednak żandarmi przypomnieli im, iż w Czarni obowiązuje uchwała, podług której ani żydom tam mieszkać, ani karczmy założyć niewolno. Dopiero w roku 1919 nastąpiła odmiana rzeczy i pogląd inny na sprawę zakładania karczem. Niektórzy obywatele wolnej Polski, łasi na łatwy zarobek, tyłków karczmie widzieli możność szybkiego dorobienia się i raj się im otwierał, gdy który zdobył "patent" na karczmę. Aby zdobyć prawo wyszynku, niejeden w sprycie dorównywał żydkowi, a w zabiegach szybkobiegom: wszędzie zdążył być, wszędzie pukał. Wiadomo zaś. że kto pilnie szuka, ten znajdzie i ludzi sprzyjających karczmom, i podpis, gdzieś tam poufnie w kąciku dany. Tak było i we wsi kościelnej Czarni. Ziarnko karczemne nie lubi słońca, kiełkuje w ukryciu, pocichu. O zasianiu wiedzą tylko wtajemniczeni i przychylni pośrednicy i niektórzy inni, komuś tam na przekorę czyniący. Tak było i w Czarni. Proszący o karczmę znalazł parę podpisów za karczmą, uzyskał podpis i pieczęć wójta i przychylne świadectwo przedstawiciela policji. Smutna to rzecz, że byli ludzie, którzy, wiedząc przecie o uchwale przeciwnej karczmom, jednak wolę dobrą na wolę inną odmienili i prośbę za karczmą podpisali. Smutna rzecz, że wójt, uczciwy nawet człowiek, nie rozejrzawszy się. co podpisuje, podanie o karczmę podpisał. I dźwignął się do słońca dom karczemny, tuż przy kościele, wbrew uchwale wiejskiej z l916 roku, wbrew uchwale parafialnej z 9 marca 1919 roku, wbrew przepisom prawnym: "100 sążni od kościoła, 50 od kościelnego ogrodzenia". Nastąpiło takie zestawianie: kościół, obok karczma, tuż przy karczmie zarząd gminny, straż policyjna. A z tego wszystkiego co? Tu się budowało, tu obalało; tu szyło, tu pruło; tu świeczka Bogu, obok ogarek szatanowi. Karczma przypadła do smaku tylko bardzo niewielu. Ogół, czyli gmina, starał się karczmę zamknąć. Zapadła przeto o kwietnia 1919 roku uchwała gminna, podpisana przez gminiaków, przez radę gminną, przez wójta, a nawet i przez tych, co przedtem na karczmę się podpisali. Pocieszająca to rzecz, tylko szkoda, że te chwiejne chorągiewki chylą się zawsze z powiewem nietylko dobrego wiatru. Karczma jednak stała mocno, trudno ją było z miejsca ruszyć. Odpisy uchwały gminnej posyłano do Ostrołęki, do Warszawy, kołatano do rozmaitych zarządów. Lecz tu, działo się tak, jak to pisano w Gazecie Świątecznej z Baranowa: to się nie trafiło z prośbą we właściwe miejsce, to zapóżno, to zawczas, to w międzyczasie. Znamienne to było, że kiedy z Warszawy przyszło zawiadomienie do rady gminnej, iż karczma w Czarni ma być zamknięta, to w tymże samym czasie do policji w Czarni przyszło z Ostrołęki rozporządzenie, aby karczmę czarnieńską pozbawić prawa wyszynku na miejscu, a pozwolić na handel do domów. Nie kijem go — ale delikatniejszem narzędziem — kłonicą! Tak było przez cały rok 1919. Tak ciężko było zapewne z karczmami i w wielu innych miejscach. Dopiero w roku 1920 zawiał wietrzyk nie tak łaskawy na karczmy, to też i po czarnieńskiej — pozostało tylko miejsce, gdzie była, ale jej samej już niemasz! Zginęła gładko!
Część 6
Co się tyczy szkół, w gminie naszej, mającej przeszło dziewięć tysięcy ludności, była przed wojną tylko jedna szkoła w Wachu. Nic przeto dziwnego, że nauki było niewiele. Puszczanie uczyli się jednak, jak mogli; w wielu wioskach utrzymywali choć pomniejszych nauczycieli, którzy uczyli tajemnie, kryjąc się przed rossyjskimi strażnikami. W wiosce Surowem uczył Jan Chmielewski, dziś już człowiek starszy, godzien pochwały, gdyż kilka pokoleń nauczył czytać i pisać, przyczem nieraz i musiał uchodzić przed karą i prześladowaniem rossyjskiego siepacza. Za czasów pruskiego panowania były cztery ochronki. W roku 1919 uchwalono na gminę Wach : 5 szkół; istnieją, zdaje się tylko 3 i zaledwie się ruszają. Nie jest to jednak wina nauczycielek, które są staranne i uczą; i winne temu są trudne warunki, bo w szkołach, chociaż wśród lasów, jednak najczęściej brak opału. Gdy mróz na dworze, to drzewa niema, w szkole nie napalono, dzieci nie chodzą; jeżeli nawet przywiozą drzewa, to z pod śniegu, mokrego, że palić się nie chce i w szkole zimno. Nauczycielki, aby coś robić, uczyły w pokoju nieopalanym, ale cóż? Dzieciska się poprzeziębiały, pochorowały, niektóre podobno dostały łamania w kościach. Nikt jednak w sprawę tę nie wejrzy, że w szkołach polskich zimno, a skutkiem zimna — pusto! A drzewa w naszej Puszczy leży tysiące kloców; jak je jeszcze Niemiec w roku 1916 z pnia zwalił, tak leżą. Z jednej strony wioski spalone, zniszczone przez zawieruchę wojenną, ludzie w ziemiankach gniją — z drugiej strony, tuż obok, stosy drzewa też próchnieją, "robactwo stoczyło na nich korę, już pień gryzie. Kloce te to jaskrawe świadectwo chciwości niemieckiej. Dlaczego tych kloców dotąd nikt kupić nie może? Dlaczego leżą tak długo, kiedy już zaczynają próchnem świecić? Czy po to, żeby niemi użyźniła się ziemia? Spozierają na siebie wzajemnie: Mazury z pruskiej strony na puszczan, puszczanie na mazurów pruskich. Mazury mówią: — Patrzcie, jakie nam domy kryte dachówką, jakie stodoły, obory, śpichrze w r. 1916 wystawiono; nie żal nam dawnych, przez Moskali w roku 1914 spalonych, gdyż mamy teraz i ładniejsze i wygodniejsze; a u was, piąty rok mija, wciąż gruzy i rumowiska. — Pobudujemy i my sobie, — odpowiadają nasi. — Ale kiedy? Chyba nie z drzewa myślicie budować? — rzekną pruscy. — A "jeno z czego?! — Patrząc na gnijące u was drzewo, możnaby myśleć, że z jakiejś masy, którą gdzieś tam, kiedyś wynajdą.—Żartujecie, sąsiedzi! Z drzewa budować będziemy. — No, to dziw, że czekacie, aż drzewo podgnije. Szkoda tego drzewa, a macie oprócz budynków spalonych dużo innych podpróchniałych, krzywych, obalających się; dlaczego ich nie naprawiacie? Wygony, pola przy drogach nieogrodzone, ileż to zboża bydło wam wydepce, ile to szkody? Że to wasz rząd nie popędza was do zaprowadzenia porządków! Toć na tem cały kraj traci. — U nas, w Polsce, wolność, bez przymusu! — Co mi to za wolność! Macie Wieliczkę, gdzie sól wydobywają, a nie macie soli. Macie w Borysławiu naftę, a nie macie w chałupach czem świecić. — Tu mazur pruski dodał jeszcze: — Pewno wy macie i skórę na buty, tylko wolicie chodzić boso; macie pewno i tkaninę na odzież, a wolicie chodzić obdarto! — W Polsce wolność, — odpowiedział puszczanin; - jeszcze i wy, sąsiedzie, przypiszecie się do nas, do Polski, bo przecie to i wasza Ojczyzna. — No, przypisać się do was byłoby dobrze, bo Niemiec teraz do szczętu zmarniał. Najgorsza jednak, że u was bieda, a kiedy będzie lepiej, niewiadomo. — To rzekłszy mazur pożegnał się z puszczaninem. Puszczanin spojrzał na czerwieniące się dachy sąsiadów za miedzą i westchnął głęboko; spojrzał na spalone domy swojej wioski, na własną zagrodę jeszcze nieodbudowaną — i westchną jeszcze głębiej. I rzekł: — Tak, Bóg wie, jak oni zechcą głosować: za należeniem do Polski, czy do Niemiec? Puszcza uboga, są gospodarze, którzy mają po 40 morgów i trocha więcej, ale dużo jest małorolnych, którzy mają zaledwie 1 do 5 morgów lichej ziemi, co dorówna zaledwie 150 prętom do 2 morgów w lepszej glebie. Żyć na tem musi 4 do 10 osób, rozszerzyć się, przykupić więcej niema gdzie, gdyż dokoła lasy rządowe, lub pnie po lasach otaczają obręczą, poza którą chyba rząd polski małorolnym coś tam kiedyś uzna za konieczne dodać. A trzeba też napisać o samych puszczanach, osiadłych na gospodarstwach większych i na owych paru morgach. Wogóle można powiedzieć, że lud to uczciwy, spokojny. Ani przed wojną, ani dziś nie słychać tu o napadach, zabójstwach, kradzieżach. Podróżny, — pieszy czy przejezdny — w puszczańskich lasach czuł się bezpieczny, jak we własnym domu. Choć tam gdzieindziej były napady, rabunki, byli zbóje tu — nigdy, tego nie znano. Puszczanie — lud w Boga wierzący, zachowują Boskie przykazania, idą zawsze w życiu drogą, którą iść uczciwość nakazuje. Chlubą puszczan było budować piękne kościoły; te też na Puszczy są bardzo ładne świątynie; Myszyniec, Kadzidło, Czarnia, Zalas, sąsiednie parafje, mają kościoły tak piękne, że mogłyby stać choćby w Warszawie. Prześliczny kościół, zbudowany na sposób gotycki, mają w małej parafji Czarni. W środku też bardzo pięknie: ładne ołtarze, kazalnica, chrzcielnica, spowiednice — wszystko ładne, wszystko, podług tegożpięknego wzoru gotyckiego. Widać Czarnia nie zlękła się nawet Niemca, bo kiedy gdzieindziej cisza przy świętej niedzieli, to w Czarni rozgłośnie brzmią polskie dzwony, których Niemcom nie oddano. Chwała za to dzielnej parafji!
Co się tyczy szkół, w gminie naszej, mającej przeszło dziewięć tysięcy ludności, była przed wojną tylko jedna szkoła w Wachu. Nic przeto dziwnego, że nauki było niewiele. Puszczanie uczyli się jednak, jak mogli; w wielu wioskach utrzymywali choć pomniejszych nauczycieli, którzy uczyli tajemnie, kryjąc się przed rossyjskimi strażnikami. W wiosce Surowem uczył Jan Chmielewski, dziś już człowiek starszy, godzien pochwały, gdyż kilka pokoleń nauczył czytać i pisać, przyczem nieraz i musiał uchodzić przed karą i prześladowaniem rossyjskiego siepacza. Za czasów pruskiego panowania były cztery ochronki. W roku 1919 uchwalono na gminę Wach : 5 szkół; istnieją, zdaje się tylko 3 i zaledwie się ruszają. Nie jest to jednak wina nauczycielek, które są staranne i uczą; i winne temu są trudne warunki, bo w szkołach, chociaż wśród lasów, jednak najczęściej brak opału. Gdy mróz na dworze, to drzewa niema, w szkole nie napalono, dzieci nie chodzą; jeżeli nawet przywiozą drzewa, to z pod śniegu, mokrego, że palić się nie chce i w szkole zimno. Nauczycielki, aby coś robić, uczyły w pokoju nieopalanym, ale cóż? Dzieciska się poprzeziębiały, pochorowały, niektóre podobno dostały łamania w kościach. Nikt jednak w sprawę tę nie wejrzy, że w szkołach polskich zimno, a skutkiem zimna — pusto! A drzewa w naszej Puszczy leży tysiące kloców; jak je jeszcze Niemiec w roku 1916 z pnia zwalił, tak leżą. Z jednej strony wioski spalone, zniszczone przez zawieruchę wojenną, ludzie w ziemiankach gniją — z drugiej strony, tuż obok, stosy drzewa też próchnieją, "robactwo stoczyło na nich korę, już pień gryzie. Kloce te to jaskrawe świadectwo chciwości niemieckiej. Dlaczego tych kloców dotąd nikt kupić nie może? Dlaczego leżą tak długo, kiedy już zaczynają próchnem świecić? Czy po to, żeby niemi użyźniła się ziemia? Spozierają na siebie wzajemnie: Mazury z pruskiej strony na puszczan, puszczanie na mazurów pruskich. Mazury mówią: — Patrzcie, jakie nam domy kryte dachówką, jakie stodoły, obory, śpichrze w r. 1916 wystawiono; nie żal nam dawnych, przez Moskali w roku 1914 spalonych, gdyż mamy teraz i ładniejsze i wygodniejsze; a u was, piąty rok mija, wciąż gruzy i rumowiska. — Pobudujemy i my sobie, — odpowiadają nasi. — Ale kiedy? Chyba nie z drzewa myślicie budować? — rzekną pruscy. — A "jeno z czego?! — Patrząc na gnijące u was drzewo, możnaby myśleć, że z jakiejś masy, którą gdzieś tam, kiedyś wynajdą.—Żartujecie, sąsiedzi! Z drzewa budować będziemy. — No, to dziw, że czekacie, aż drzewo podgnije. Szkoda tego drzewa, a macie oprócz budynków spalonych dużo innych podpróchniałych, krzywych, obalających się; dlaczego ich nie naprawiacie? Wygony, pola przy drogach nieogrodzone, ileż to zboża bydło wam wydepce, ile to szkody? Że to wasz rząd nie popędza was do zaprowadzenia porządków! Toć na tem cały kraj traci. — U nas, w Polsce, wolność, bez przymusu! — Co mi to za wolność! Macie Wieliczkę, gdzie sól wydobywają, a nie macie soli. Macie w Borysławiu naftę, a nie macie w chałupach czem świecić. — Tu mazur pruski dodał jeszcze: — Pewno wy macie i skórę na buty, tylko wolicie chodzić boso; macie pewno i tkaninę na odzież, a wolicie chodzić obdarto! — W Polsce wolność, — odpowiedział puszczanin; - jeszcze i wy, sąsiedzie, przypiszecie się do nas, do Polski, bo przecie to i wasza Ojczyzna. — No, przypisać się do was byłoby dobrze, bo Niemiec teraz do szczętu zmarniał. Najgorsza jednak, że u was bieda, a kiedy będzie lepiej, niewiadomo. — To rzekłszy mazur pożegnał się z puszczaninem. Puszczanin spojrzał na czerwieniące się dachy sąsiadów za miedzą i westchnął głęboko; spojrzał na spalone domy swojej wioski, na własną zagrodę jeszcze nieodbudowaną — i westchną jeszcze głębiej. I rzekł: — Tak, Bóg wie, jak oni zechcą głosować: za należeniem do Polski, czy do Niemiec? Puszcza uboga, są gospodarze, którzy mają po 40 morgów i trocha więcej, ale dużo jest małorolnych, którzy mają zaledwie 1 do 5 morgów lichej ziemi, co dorówna zaledwie 150 prętom do 2 morgów w lepszej glebie. Żyć na tem musi 4 do 10 osób, rozszerzyć się, przykupić więcej niema gdzie, gdyż dokoła lasy rządowe, lub pnie po lasach otaczają obręczą, poza którą chyba rząd polski małorolnym coś tam kiedyś uzna za konieczne dodać. A trzeba też napisać o samych puszczanach, osiadłych na gospodarstwach większych i na owych paru morgach. Wogóle można powiedzieć, że lud to uczciwy, spokojny. Ani przed wojną, ani dziś nie słychać tu o napadach, zabójstwach, kradzieżach. Podróżny, — pieszy czy przejezdny — w puszczańskich lasach czuł się bezpieczny, jak we własnym domu. Choć tam gdzieindziej były napady, rabunki, byli zbóje tu — nigdy, tego nie znano. Puszczanie — lud w Boga wierzący, zachowują Boskie przykazania, idą zawsze w życiu drogą, którą iść uczciwość nakazuje. Chlubą puszczan było budować piękne kościoły; te też na Puszczy są bardzo ładne świątynie; Myszyniec, Kadzidło, Czarnia, Zalas, sąsiednie parafje, mają kościoły tak piękne, że mogłyby stać choćby w Warszawie. Prześliczny kościół, zbudowany na sposób gotycki, mają w małej parafji Czarni. W środku też bardzo pięknie: ładne ołtarze, kazalnica, chrzcielnica, spowiednice — wszystko ładne, wszystko, podług tegożpięknego wzoru gotyckiego. Widać Czarnia nie zlękła się nawet Niemca, bo kiedy gdzieindziej cisza przy świętej niedzieli, to w Czarni rozgłośnie brzmią polskie dzwony, których Niemcom nie oddano. Chwała za to dzielnej parafji!
Część 7
Jak wogóle w Polsce, tak i na Puszczy, a przeto i w gminie Wachu, wojna dużo pogorszyła, zepsuła. Co prawda, któż przez te kilka lat wojny uczył ludzi i czego liczył? Moskal palił i rabował okrutnie, Niemiec rabował i palił jeszcze okrutniej. Puszczanin, patrząc na bezprawia jednych i drugich, gromy z nieba na krzywdzicieli spraszał; kiedy jednak nie widział jawnej kary na ciemięzców, kiedy, przeciwnie, zobaczył, że podczas wojny zbrodnia bywa wynagradzana, rabunek zasługuje na pochwalę, cierpienia ludzkie nikogo nie wzruszają, łzy bywają wyśmiane, najświętsze uczucia wyszydzane, — sam też dużo się odmienił. Niejeden, patrząc na sponiewieranie cnoty, na wzgardę prawa i prawdy, spaczył sobie duszę. Puszczanin i dziś nadstawia ucha, uważa, co tam słychać na święcie, co słychać w kraju; nie uczy się wprawdzie tu, na miejscu, bo szkoła biła prawie nieczynna z braku opału (w czem jest i jego wina, bo gdy przywiezie do szkoły wóz drzewa, to tak mały, że aż sam jego koń śmieje się i z wozu i z ... sumienności gospodarza), uczy się jednak, słysząc, co się dzieje w kraju. Oto ktoś tam w Polsce robić nie chce nawet 8 godzin dziennie (puszczanin pracuje czasem 20 godzin dziennie); ktoś tam stale urządza bezrobocia, za dnie bezrobocia jednak bierze zapłatę. Słychać: piekarze nie chcą chleba piec, szewcy nie chcą butów robić, krawcy ubrań szyć, apteki lekarstw wydawać, służba szpitalna nie chce chorym usłużyć, posłańcy nie chcą nic odnosić, koleje - odwozić. I rozmaici i inni wołają: nie chcemy robić, chcemy marek więcej, bo życie drogie! Znalazł się też ktoś, co zakasował tych wszystkich nierobów, stał się dla nich prawdziwym kleszczem, bo zakazał orać, siać, bronować, zbierać, sprzątać z pola; niech zabraknie dla wszystkich chleba, niech nasycą się markami! Judaszowi, jak pisano w gazetach, kazali bolszewicy wystawić pomnik i w Połtawie, w Rossji. Godnie uczcił jednego ze „swoich“ obecny władca Rossji i najokropniejszy jej gnębiciel Trocki, i wart, żeby go nazwać carem Lejbą Pierwszym. Pytanie jednak, czy tenże żółtokędzierzawy Judasz nie działa czasem i w Polsce? Pytanie, czy zwolennicy jego u nas nie zamierzają też uczcić Judasza pomnikiem? Tylko czekać, aż zaczną nawoływać do składek na Judasza. Zdaje się jednak, że ten Judasz ustawicznie przebiega Polskę i płata bezkarnie rozmaite figle, nie jakieś tam niewinne figielki, ale szkodliwe dla Polski, poniżające, boleśne. Praca zbogaca naród — Judasz każe nie pracować; jedność daje siłę narodowi — Judasz pracuje nad burzeniem jedności; dzieci jednej rodziny, Polski, winny się miłować —Judasz chytrze w gnia-zda orle sadowi sępy, wrony i śmieciuchy. Oj, zaśmieca Judasz; kraj nasz Polski, a już zbrodnię popełnia okrutną, kiedy przeszkadza ziemi polskiej szumieć zbożem rozmaitem! Głód, — a ziemia nieobsiana z winy Judasza. Dzieci polskie głodne, chore, umierają z winy Judasza. Wstrętne! „Od powietrza, głodu, ognia i wojny i... od Niemca zachowaj nas. Panie!" Należy jednak oddać Niemcowi sprawiedliwość, że gospodarz był z niego przezorny. Roztropność wskazywała mu, żeby i tym. którzy w Niemczech pozostali w miastach i wsiach, w fabrykach i na roli, coś z Polski przesłać na pamiątko, na pożytek, na pociechę. To też posyłali z Polski: konie, krowy, świnie, szynki, masło, jaja i t. d. Inni z miast polskich posyłali swoim dziewkom do Prus jedwabie, sukna, płótna i inne podarunki. Najbardziej jednak dbali Niemcy o żyto, pszenicę, jęczmień i owies, bo to grunt i podstawa istnienia. Wojsko niemieckie musiało jeść, żeby żyć i bić (aby jednak wkońcu być pobitem!). Dla wojska trzeba było orać i siać. To też Niemcy nakazywali, żeby ziemia polska była obsiana i obsadzona. Widzieliśmy, jak Niemiec, choć nie dał ziarna, dawał jednak konie wojskowe do roboty przy zasiewach. Gdzie koni nie starczyło, tam kazał nawóz na plecach nosić i rolę szpadlami kopać. Niemiec przy uprawie nie pozwolił bawić się w judaszowskie bezrobocia. Wiadomo, że o głodzie mądry będzie głupim, waleczny — słabym, bogaty — nędzarzem; niewielka z głodnych pociecha! Żeby żyć, trzeba jeść, żeby było co jeść, trzeba pracować.. Ponieważ ziemia jest karmicielką żywych, trzeba, żeby ani łokieć polskiej ziemi nie leżał ugorem. Kto ma rozum i sumienie, ten użyje wszelkiej władzy rozumu, sumienia i wymowy w tym celu, żeby synowie i córki polskie pracujący na roli nie cofali rąk od pługa, brony, kosy i sierpa, lecz owszem, aby z ukochaniem samego trudu przykładali ręce do ciężkiej i znojnej pracy, bo praca ich rąk ma żywić Matkę, polską Ojczyznę. Kto ma rozum i sumienie, ten szkodliwe rzeczy winien usuwać, a pożyteczne wprowadzać. Wszyscy winni pracować, jako dzieci jednej matki, ochoczo, gdyż „praca zbogaca". Wszyscy winni się zjednoczyć w miłości zmierzającej do tworzenia Polski potężnej: „zgoda bowiem buduje, a niezgoda niszczy". Szkoda, że o tych starych prawdach w Polsce zapomniało wielu. Dalej, byłoby też rzeczą wielce pożyteczną wdrożyć w mieszkańców wiosek, że czas — to skarb, którego zwłaszcza dzisiaj nie godzi się marnować. A jednak ileż to drogiego czasu muszą u nas marnować mieszkańcy gminy na ustawiczne podróże z wiosek do miasta powiatowego Ostrołęki. A wszakci z niektórych wsi w gminie Wachu jest do Ostrołęki przeszło 7 mil! Uwzględnić należałoby tak daleką podróż — o suchym chlebie. Szkoda czasu, szkoda zdrowia, szkoda butów. Tem bardziej, że biedny wędrowiec wezwany, przeszedłszy owe 7 mil, dowiaduje się na miejscu, że osoba, która go wzywała, jest dziś sama nieobecna, jutro wróci. Ogłoszono, że nafta, cukier, sól, rzeczy jedne od drugiej potrzebniejsze, już są, już leżą na składzie; okazuje się, po przybyciu do Ostrołęki, że wszystko to dopiero nadejdzie. A kiedy? Niewiadomo! Jeżeli wogóle takie wędrówki są ze szkodą dla ludzi pracujących, to szkodliwe są tem bardziej w czasie zasiewów jesiennych, wiosennych, w czasie żniwa. Należałoby, żeby zarząd gminy, czyli wójt ze swoim pisarzem, służyli trocha więcej jako urząd pośredniczący pomiędzy władzą a ludnością, — zwłaszcza w sprawach mniejszej wagi. Należałoby, żeby nakazy urzędu gminnego były akuratniejsze, ściślejsze. Jasność i ścisłość nakazów oszczędziłaby też niejednej daremnej podróży stójki lub podwoiły. Należałoby, żeby podwody były dawane urzędnikom tylko w sprawach urzędowych, a nie w sprawach, acz dla urzędników pożytecznych — lecz osobistych. Łatwość brania podwód wzbudza w jednych chęć pod różowania, za to dla drugich staje się wielkim ciężarem.
Zet. (pseudonim autora tekstu)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz